Są książki, w przypadku których aparat krytyczny zwyczajnie zawodzi. Bo i w jaki sposób, przy użyciu jakich narzędzi oceniać dzieło, będące zapisem autentycznych przeżyć dziecka gwałconego, zmagającego się z traumą przez wszystkie dni swojego życia, pragnącego umrzeć, od kiedy skończyło dwanaście lat? Gdyby Koniec świata w obrazkach był tylko zmyśleniem, mógłby się podobać lub nie. Moglibyśmy zachwycać się jego nielinearną narracją, tą specyficzną fragmentarycznością, składającą się jednak na niezwykle spójną i jakże przerażającą całość. Moglibyśmy w końcu ocenić kreację bohatera, sposób dozowania napięcia, fabularny zamysł autora. Łatwo bowiem zaszufladkować fikcję. Przy pomocy wyświechtanych etykietek skategoryzować lekturę, podsumować ją szeregiem recenzenckich gwiazdek i z czystym sumieniem odłożyć na półkę. Koniec świata w obrazkach nie jest jednak zmyśleniem.
Roberta Goolricka polscy czytelnicy mieli przyjemność (większą lub mniejszą) poznać już w roku ubiegłym, przy okazji Żony godnej zaufania. Schemat był wówczas prosty – on kocha ją, ona nie kocha jego. Romans więc jakich wiele, nie do końca słusznie zestawiany z Wichrowymi Wzgórzami Emily Brontë. Jakże łatwo było wtedy zebrać wszelkie plusy i minusy, wyrazić swoją dezaprobatę, tupnąć nogą na znak protestu przeciw przewidywalności tego typu lektur. Cóż jednak począć teraz, kiedy z okładki krzyczy do nas hasło, że jest to powieść autobiograficzna? Pół biedy, gdyby autobiografia ta miała szczęśliwy finał. Albo chociaż przebieg. Gdyby w jej centrum nie stał bezradny chłopiec, którego świat nieoczekiwanie się zawalił, gdyby nie podejmował on później prób samobójczych, nie ciął dla odprężenia własnego ciała, nie musiał ukrywać przed bliskimi krwi, przesiąkającej przez ubrania. Gdyby w swym dorosłym życiu nie popadł w alkoholizm, nie musiał odwiedzać szpitala psychiatrycznego, przeganiać z pamięci
demonów z dzieciństwa.
I nie, nie mówimy tu o patologicznych przypadkach, o jakich słyszymy w telewizji, czytamy w gazetach. Mówimy o wspaniałej na pozór rodzinie, o wykształconym i szanowanym ojcu, o pięknej i urzekającej matce, chodzących do kościoła, urządzających przyjęcia koktajlowe, prowadzących intensywne życie towarzyskie i mogących pochwalić się trojgiem zdrowych i grzecznych dzieci. Nikt nie posądziłby ich o problemy z alkoholem, pedagogiczną amoralność, destrukcyjne zapędy. Pewnej nocy dramat osiąga jednak swe apogeum, a całe zło skupia się na jednym z synów, gwałconym przez pijanego ojca na oczach równie pijanej matki. Wszystko, co wydarzyło się później, było już tylko owego gwałtu konsekwencją.
Brak chronologii, wyrywkowość przedstawianych zdarzeń, zamiłowanie do szczegółu, zgrabność opisu – wszystko to sprzyja budowaniu napięcia, którego czytelnik początkowo nie jest zupełnie świadomy.Już na pierwszej stronie dostaje on wiadomość o śmierci ojca bohatera, o przygotowaniach do pogrzebu, kopaniu mu grobu tuż obok spoczywających w przydomowym ogródku prochów matki. Spodziewa się więc czułych wspomnień, nostalgicznych relacji. Zamiast tego otrzymuje kadry z życia rodziny psychicznie i fizycznie okaleczonej – oto matka walczy z wynikającymi z choroby alkoholowej żylakami przełyku, brat zmaga się z tętniakiem mózgu, bratowa w zaawansowanej ciąży zapowiada samobójstwo tuż po urodzeniu dziecka, a upośledzona ciotka, zakochana bez pamięci we Franku Sinatrze, domaga się pocałunków. Jeśli dodamy do tego wspomnienie nauczycielki, obojętnej wobec fizjologicznych potrzeb małoletnich uczniów i upokarzającej ich na oczach całej klasy, fatalne doświadczenia seksualne głównego bohatera, jego nieudane związki i
brak rzeczywistego oparcia w kimkolwiek, otrzymamy obraz na wskroś zatrważający. Tym gorszy, że wymykający się ramom fikcji.
Książkę Goolricka rozsadza od wewnątrz cały wachlarz negatywnych emocji – niewiarygodny brak miłości, poczucia bezpieczeństwa, jakiegokolwiek zrozumienia, współczucia, bratniej duszy. Zamiast tego króluje tu wszechogarniające poczucie winy, przejmująca samotność, strach, niepewność. I nawet śmierć ojca nie przynosi ulgi. Koniec świata w obrazkach jest więc przeniesieniem krzywdy na papier, sposobem rozliczenia się z tym, co było i co wobec tego jest. Ale także nadzieją. Nadzieją w sprawczą moc literatury, przejawem specyficznego myślenia życzeniowego, zgodnie z którym po lekturze tej książki przynajmniej jeden ojciec w porę się opamięta, przynajmniej jedno dziecko zostanie ocalone. Nieważne, na ile jest w tym szczerej wiary autora, na ile naiwności. Uwagę odwracają bowiem dziesiątki pytań, padających na kartkach tej książki. Przede wszystkim – jak oni mogli z tym żyć? Ta matka, ten ojciec, ten syn. Wiedząc to, co wiedzieli, pamiętając to, czego zapomnieć się nie da.
I jak wobec tego zareagować mam ja?