„Wiele rzeczy musisz nauczyć się ignorować. Spojrzenia kobiet, które traktują cię jak przestrogę przed przyswojeniem nadprogramowej liczby kalorii. Brak spojrzeń mężczyzn, którzy mają cię za istotę aseksualną. Ignorujesz też nowe kolekcje ubrań w sklepach, bo wiesz, że nie są dla ciebie. Ignorujesz słowa, które wykrzykują dzieci na twój widok. Ignorujesz przestrogi lekarzy. Ignorujesz promienie słońca. Ignorujesz własne odbicie w lustrze. Ignorujesz problem” – tak w skrócie prezentuje się łopatologiczna instrukcja samoobsługi grubasa. Dodać do tego wypada jeszcze wszechobecne „przepraszam”, które tytułowej Grubej z ust niemal nie schodzi, bo wciąż kogoś potrąca, przygniata, popycha. Zresztą, kiedy dysponuje się ciałem o niebagatelnej masie niemal stu trzydziestu kilogramów, o zachowanie gracji przecież niełatwo, zwłaszcza w porannych, wiecznie zatłoczonych autobusach. Gruba mogłaby się oczywiście odchudzić, ale niespecjalnie jej się chce. Zamiast tego woli wyjść z założenia, że jest to proces zbyt
długotrwały i upierdliwy, by w ogóle zawracać nim sobie głowę. Poza tym babcia ją kocha taką, jaką jest – utuczoną, dwudziestoośmioletnią, świetnie zarabiającą graficzkę, którą własna matka regularnie tytułuje „Krową”. Na to niezbyt pochlebne przezwisko Magda pracowała już od maleńkości, bowiem jej otyłość nie jest wynikiem chorób, jak po tym mało optymistycznym wstępie można by sądzić, ale dobrowolnego obżerania się czym popadnie. Nic więc dziwnego, że najpiękniejsze wspomnienia jej dzieciństwa oscylują wokół chrustów oprószonych cukrem pudrem, panierowanych kotletów czy pajd ze smalcem. Jak mało subtelnie stwierdziła zresztą raz jej matka, Magda zżarła już „równoważnik kaloryczny jedzenia przewidzianego dla normalnej kobiety na całe życie, więc nie powinna nic jeść – ani jutro, ani nigdy”.
Oczywiście na kilogramach świat się nie kończy. Gruba ma jeszcze marzenia – te o akceptacji, mężczyźnie życia, dobrym samopoczuciu, dopasowanym ubraniu. Póki co, wszystko wydaje się jednak równie nierealne, więc wszelkie braki Magda rekompensuje sobie kupowaniem kolejnym par butów i wyczekiwaniem na przeprowadzkę od despotycznej i zrzędliwej matki, której życie ogranicza się do oglądania telewizji i dbania o własny wygląd. Odskocznią od problemów wydaje się praca – nie tylko dobrze płatna, ale i pozwalająca realizować dziewczynie jej największą pasję, jaką jest grafika. Właściwie to jej projekty są jedynym środkiem na usłyszenie jakichkolwiek pochlebstw czy komplementów ze strony szefa i współpracowników. Dosyć często słyszy za to niewybredne docinki, poruszające naturalnie kwestię jej tuszy. Przychodzi jednak dzień, że w głowie Magdy pojawia się wreszcie blokada – koniec z jedzeniem, koniec z tyciem. A ponieważ jej otyłość ma swoje podłoże w psychice, a nie w wadach genetycznych czy niewłaściwym
metabolizmie, efekty zaczynają się pojawiać stosunkowo szybko. Pojawia się też i miłość, albo przynajmniej zauroczenie. Żeby nie było jednak zbyt sielankowo, matka wpada na genialny pomysł zgłoszenia ich obu do telewizyjnego programu o metamorfozach, w pracy szef trąbi o zwolnieniach, a stan babci niebezpiecznie się pogarsza. Magda jednak nie tylko ciała, ale i optymizmu ma w sobie za dwoje, więc wszystkiemu dzielnie stawia czoła. I tylko to uporczywe ssanie w żołądku nie chce dać za wygraną.
W ramach podsumowania przychodzi czas na pochwały. Rogińskiej książka naprawdę się udała, i to nie tylko pod względem języka, ale i treści. Błyskotliwie napisana, z niemałym poczuciem humoru i wszechobecnym poczuciem taktu – oto, jak można by ją streścić. Temat otyłości nie jest przecież tematem łatwym, więc sięgnięcie po niego wymagało nie tylko odwagi, ale i dobrego pomysłu. Roztkliwiać się nad sobą i stawać każdego dnia na wadze potrafi przecież każdy. Rogińska podchodzi do tego jednak zupełnie inaczej, perypetie jej bohaterki i umiejętność, z jaką sobie z nimi radzi, nie tylko cieszą, ale i podbudowują. Nie ma tu żadnego użalania się, wylanych łez, pretensji do świata. Jest za to wielka nadzieja i chęć do życia, których nic nie zdołałoby Magdy pozbawić. Książka nie pozostaje oczywiście wolna od wad, czego najlepszym dowodem są niezbyt udane żarciki i porównania. I tak jeden ze współpracowników słynie z tego, że „dobrze zaczyna, ale kiepsko kończy”, nowo napotkany chłopak jest „apetyczny jak górzysta
karpatka”, zaś matka to kobieta przewidywalna „jak pogoda na południu Europy w środku lata”. Poza tym Magda w formularzu zgłoszeniowym do wspomnianego programu ironicznie wpisuje, że ideał kobiecego piękna to Bill z Tokio Hotel, a gdy ktoś jej się uważnie przygląda, ona rozmyśla, czy może odkrył właśnie jej podobieństwo do posła Kalisza i chce zapytać, czy to rodzina. Na szczęście tego typu wpadek jest w tekście stosunkowo mało, za to mnoży się w nim od stwierdzeń o niebo trafniejszych. Rogińska świetnie sobie przy tym radzi z raz obraną konwencją, jej bohaterka dziarsko kroczy przez życie i o tej swojej drodze (zwykle przez mękę) w fenomenalny sposób potrafi opowiadać. Może za dużo tu zbiegów okoliczności, nieco za dużo przewidywalności, ale całość i tak prezentuje się dość okazale. Jak Gruba, zresztą.