Ludmiła mieszka w Mrągowie, mazurskim miasteczku położonym 60 kilometrów od Olsztyna. Ludmiła bardzo chciałaby, aby Mrągowo było typowym prowincjonalnym miejscem zagubionym pośród drzew, gdzie przy ryneczku wypasa się krowy, ludzie wiodą proste życie, a przyjezdni trafiają tylko przypadkiem. Kłopot jednak jest w tym, że takich miejsc w zasadzie już nie ma. Mamy XXI wiek. A na pewno nie jest takim nastawione na turystów miasto, przez które biegnie droga krajowa numer 16. Ale Ludmiła (czy też już sama autorka?) jest twarda i zrobi wszystko, aby dać upust nieodpartej chęci zmarnowana waszego czasu poprzez wciskanie kitu najgorszego sortu.
Właśnie zaoszczędziłem Wam dobrych kilku godzin czytania tej „książki” i wydania 35 złotych na zbezczeszczony grafomanią papier. Jest tak wiele czynności, które można wykonać zamiast czytania Prowincji pełnej gwiazd. Można na przykład wysłać nienawistnego maila osobie, która te popłuczyny nam poleciła. Można pójść na spacer albo obejrzeć film, pojechać na wycieczkę rowerową. Można poczytać jakąś lepszą książkę. Nada się nawet pseudoliteratura typu Domu nad rozlewiskiem. To, co stworzyła Enerlich jest przede wszystkim niebotycznie nudne i przeciągnięte. Większość problemów bohaterki sprowadza się do rozmyślania, z kim powinna być, czy źle zrobiła, zrywając z tamtym, ale ten jest taki prosty, nie daje oddechu, jest niewdzięczny, nie rozumie twórczej duszy. A co gorsze, wszystkie postaci drugorzędne są równie bezbarwne, puste i nieinteresujące, co Ludmiła. Ćwierćinteligentna siostra Hania, stereotypowy, nieczuły Niemiec Martin, gderające sąsiadki – takie właśnie postaci zaludniają świat tej „książki”,
miejsce, z którego każdy normalny człowiek natychmiast chce uciec.
Małomiasteczkowość istnieje w książce Enerlich w zasadzie tylko w zdaniach typu „Ale piękna ta nasza prowincja!”, zdrobnieniach nazw i imion. Bohaterka nie poznaje pana Stanisława, tylko pana Staszka, nie idzie na rynek na zakupy, tylko na ryneczek, nie chodzi po ulicach, ale po uliczkach. Równie dobrze Ludmiła mogłaby mieszkać w średnim lub dużym mieście. Prowincjonalność istnieje tylko w jej głowie. Wypociny Enerlich nie są więc książką o życiu w miasteczku. „To” próbuje się pod taką książkę podszyć. Autorka w sposób żenujący wpisuje się w popularny nurt tematyczny „ucieczki na prowincję”. O ile jednak innym książkom z tego gatunku, nawet tym nienajlepszym, nie można odmówić pewnego uroku i chociaż dobrych chęci, to Prowincja pełna gwiazd jest popisem tragicznego stylu, kiepskiej narracji, braku pomysłów, przekłamań, czyli jednym słowem, grafomanii. Gdyby opowieść ta została stworzona w czasach starożytnych, zapewne trafiłaby do mitów greckich jako narzędzie tortur w miejsce syzyfowego kamienia.