Graal, księżyc, wampiry, mnisi, detektywi, gangsterzy i Misie-Pysie (a to jeszcze nie wszystko)
W Santa Mondega, w barze „Tapioca”, typ w kapturze zamawia bourbona, wypija podane mu przez barmana w ramach dowcipu siki, wnosi reklamację, dostaje to, co zamawiał i po wypiciu alkoholu robi w barze i mieście masakrę, strzelając do każdego, kto jest w zasięgu jego broni (barman jakimś cudem ocalał, co uważam za jawną niesprawiedliwość). Pięć lat później na wyspie Hubal ktoś dokonuje rzezi mnichów i zabiera skarb, którego strzegli: kamień zwany Okiem Księżyca. Trzeba go szybko odzyskać, bo kamień ma niezwykłe właściwości: sprawia, iż jego aktualnego właściciela nie można zabić, a jeśli dostanie się w ręce niewłaściwych ludzi, światu może grozić zagłada. Oka Księżyca szczególnie pożądają pewni mieszkańcy Santa Mondega, miasta cieszącego się złą sławą ze względu na liczbę dokonywanych tu zabójstw (w których niemały udział ma ponoć Bourbon Kid, facet poczęstowany szklaneczką moczu). Dwóch ocalałych mnichów wyrusza do Santa Mondega, by odzyskać kamień. Do miasta przybywa też wysłany przez rząd detektyw
Jensen, zajmujący się sprawami nadprzyrodzonymi, bo podobno w tym rejonie są bardzo częste zaćmienia słońca i mieszkają tam żywe trupy; przy okazji musi pomóc w odnalezieniu seryjnego mordercy. Partnerem Jensena zostaje Somers, emerytowany gliniarz, nielubiany przez dawnych kumpli ze względu na nadmierną dociekliwość i paskudny charakter. Detektywi uważają, że seryjnym mordercą jest Bourbon Kid; ogniwem łączącym wszystkie ofiary okazuje się Księga bez tytułu, anonimowego autora. Oko Księżyca i Księga przechodzą z rąk do rąk, mnisi dostają szkołę życia, detektywi ciągle są o krok za mordercą, trup ściele się gęsto, krew płynie strumieniami z odciętych głów, rozprutych brzuchów, rozwalonych klatek piersiowych. Języki i oczy giną bezpowrotnie i nawet największy zabijaka nie może być pewien, że przeżyje, skoro wampiry i wilkołaki, stanowiące, jak się okazuje, dużą część populacji Santa Mondega i okolic, nie mają szans na przetrwanie i zostają z nich kupki popiołu.
Kto lubi masakry, krew, wrzaski, zagadki kryminalne, język ulicy, szybką, videoclipową akcję, będzie miał niezłą rozrywkę. Kto nie lubi, ale ma rozeznanie w kulturze popularnej, łatwo odkryje, że Księga bez tytułu to właściwie pastisz: kolaż dobrze znanych, ale przerysowanych motywów, wątków, fabuł, typów postaci, scen, a nawet dialogów z cieszących się dużym zainteresowaniem odbiorców filmów i książek. Co poniektórzy mogą mówić o postmodernizmie Księgi bez tytułu, o zastosowanym przez autora chwycie intertekstualizmu. Widać tu i wpływy Tarantino („Pulp Fiction”), Lyncha („Miasteczko Twin Peaks”), Hoopera („Teksańska masakra piłą mechaniczną”), Siegela („Brudny Harry”), Nakaty („Ring”), Dana Browna (Kod Leonarda da Vinci). Znalazłoby się jeszcze i parę innych wzorców, ale resztę zabawy w odkrywanie „skąd ja to znam” i „dlaczego wiem, co będzie dalej oraz kto zabił”, pozostawiam czytelnikom. Może to być ciekawa rozrywka intelektualna, o ile oczywiście uda się nie zwracać uwagi na fakt, że przemoc
jest w tym utworze traktowana jako coś naturalnego, choć, oczywiście, nieprzyjemnego.
I o ile czytelnik w ogóle po książkę sięgnie, ponieważ na okładce wydawca ostrzega, że lektura dzieła grozi śmiercią – co zresztą jest dość dziwne, bo przecież nie o tę książkę chodzi. Jest to już kolejna powieść, na okładce której widnieje podobna prośba: czy to jakaś nowa masochistyczna moda wśród wydawców? A jeśli czytelnicy w końcu zaczną z tych porad korzystać?