Gdy je poznajemy, mają po siedemdziesiąt pięć lat. Właśnie dostały zaproszenie na setne urodziny ojca. Pójdą. A jakże. Może tym razem wreszcie wielki artysta, aktor i bożyszcze tłumów przyzna się do nich? Może powie światu i zaproszonym dziennikarzom, że te dwie małe (siedemdziesięciopięcioletnie) „tańczące księżniczki” nie są wcale córkami jego brata bliźniaka? Może. Istnieje w każdym razie taka „szansa”. Jest też okazja, by raz jeszcze pokazać się ludziom, ubrać się, umalować i odegrać jeszcze jedną wspaniałą rolę. Zanim jednak to wszystko się stanie, bohaterki Mądrych dzieci Angeli Carter przypomną nam swoje losy. Zrobi to zaś jedna z nich, którą Carter uczyniła narratorką. To Nora. Ta początkowo bardziej nieśmiała, mniej odważna. Setne urodziny ojca, a przy okazji siedemdziesiąte piąte własne (i któreś tam Szekspira!) to świetna okazja do powspominania, do przeżycia wszystkiego raz jeszcze. Zdaje się jednak, że gdybyśmy na myśleniu przyłapali Norę wczoraj albo jutro, też właśnie by wspominała.
Siostry są bowiem w momencie, w którym bujna pełna romansów, kochanków, erotycznych uniesień i scenicznych sukcesów przeszłość wypiera jałową nudną teraźniejszość, w której wyraźniej widać, że jest się i zawsze było po gorszej, „lewej stronie rzeki”. To przy okazji opowieść analizująca starzenie się sztuki, jej przemianę i zawłaszczanie przez rynek. Na początku wyznaczonej przez Carter linii jest Szekspir, później kolejno kabaret, rewie, reklama, programy o gotowaniu i teleturnieje. Życie zmienione w peep show i wspomnienie jako próba powrotu do prawdziwego siebie.
Mądre dzieci, będąc portretem środowiska, mrugają do rzeczywistości, względem której to środowisko się zdystansowało, tworząc swoistą odrealnioną przestrzeń. Carter wyznaczyła kilka punktów przypominających nam raz po raz, w którym punkcie osi czasu się znajdujemy. Co jakiś czas pojawia się jakieś konkretne wydarzenie historyczne (XIX czy XX wieku). Ale nawet wojna, choć ma spory wpływ na losy bliźniaczek i ich rodziny, zostaje tu wyparta, ograniczona do funkcji tła. To trochę tak, jakbyśmy oglądali sztukę, w której na scenie dzieje się bardzo dużo, a tylko gdzieś daleko słychać odgłosy bomb. Albo inaczej: jakby aktorzy (głównie nasze dwie aktorki!), którzy są w trakcie świetnie rozwijającej się do tej pory sztuki, nie chcieli jej przerywać ze względu na złowrogie odgłosy dochodzące spoza teatru. Tak czyni Nora – narratorka, tak czyni też Angela – autorka, pisząc powieść o świecie sióstr Chance – odrealnionym, oderwanym, wykreowanym.
To, że oglądamy wszystko oczyma podstarzałej już narratorki sprawia, że świat, którego nasze bohaterki są przedstawicielkami, już za czasów swej świetności wydaje nam się stary. Różowy, rewiowy, zwiewny, lekki, tiulowy, ale pokryty solidną warstwą szarego kurzu – zdmuchiwanego usilnie przez opowiadającą nam to wszystko Norę Chance. Carter świetnie analizuje tu mechanizm pamięci i to ona też staje się dużym tematem jej powieści. Jak czytamy w jednym z fragmentów: „kraina przeszłości to ślepa uliczka”, ale jak się przy okazji dowiadujemy, podążając za dygresyjną, wspomnieniową narracją, jest to uliczka, w którą usilnie chce się brnąć, kalejdoskop, w który zagląda się, aby wciąż na nowo układać swoje kolorowe życie. Chyba także po to, by znaleźć to, czego całe życie się szukało. I co miało być gdzieś na końcu, czyli w punkcie, z którego teraz się wraca i szuka. Siebie, życia, miłości, szczęścia, młodości. Opowieść Nory to jakby relacja z niewykorzystanej szansy. Na co? A może to jednak szansa wykorzystana?
Narracja jest tu pamięcią, wspominaniem, wszystko wraca i dzieje się w głowie Nory. Ale nasza narratorka co jakiś czas odwołuje się do figury czytelnika, słuchacza, opowiada wszystko tak, jakby zakładała, że jest audytorium. Carter chciała, zdaje się, skonstruować narrację przystawalną do życia, które ta narracja opisuje. Wychowane w teatrze, dla teatru, dla kabaretu siostry Chance, rzucając się w wir życia, przeżywając romanse, odnosząc sukcesy i porażki zawsze przecież w jakiś sposób odgrywały swoje role, w których obsadziło je życie, w których obsadziły się same, w których obsadził je ich nieprzyznający się do nich ojciec Melchior Hazard – miłośnik i propagator Szekspira. Wszechogarniająca teatralizacja! Mądre dzieci to raj dla teoretyków i badaczy tego pojęcia. Co jakiś czas Nora przywołuje zresztą Doriana Graya z jego portretem i dandyzmem.
Jeśli Melchior jest przesiąkniętym Szekspirem reżyserem, a życie przedstawieniem, to narrację i opowieść Nory traktować trzeba jako owego przedstawienia recenzję. Recenzję, która tak jak jedno z trzech mott do powieści Carter zauważa i stwierdza: „ileż to razy Szekspir przedstawiał ojców i córki, nigdy matki i córki”. Opisała więc Carter poszukiwanie ojca, relacje z nim, ciągłe oddalanie się i przybliżanie, fascynację nim i niemoc wyzbycia się jej. Z jednej strony mamy siostry Chance, które żyjąc w określony sposób, grają wszystkim i wszystkiemu na nosie, z drugiej ich ojca Melchiora Hazarda, który rozdaje karty i który co jakiś czas dla własnego kaprysu zmienia partnerki, zmieniając przy tym losy rodzin i własnych dzieci pozostawionych z niczym. Uprawia „hazard”, sprawdza różne warianty? Jako miłośnik Szekspira przede wszystkim wyznacza role, pisze dramat i sam go reżyseruje. Przenosi go na pole własnego (i nie tylko własnego!) życia. Jest przy tym głodny zwrotów akcji. Wskazując feministyczny kierunek
interpretacji, powiedzieć trzeba wyraźnie, że Mądre dzieci są opowieścią o kobietach, którym wyznaczono konkretne role i które usilnie z tych ról próbują uczynić wartość, odgrywając się (być może podświadomie) i nie mogąc przy tym w nieswoim przecież świecie znaleźć „swojego” miejsca. Wspomniana już przeze mnie gorsza „lewa strona rzeki”, o której mówi na początku Nora, nabiera w takiej interpretacji również innego znaczenia. A dając dalej mówić mottom, które w powieści umieściła autorka, powiedzieć trzeba jeszcze rzecz najważniejszą. Mądre dzieci to obok tego wszystkiego, co już powiedziałem, albo raczej przed tym wszystkim – feministyczne odczytanie Szekspira, próba jego „odświeżenia”. Bo, by stać się mądrym dzieckiem, poznać należy swego ojca. A jednym z tych ojców jest właśnie Szekspir i to on spłodził Melchiora Hazarda, który z kolei dał życie siostrom Chance, by mogły (głównie Nora – jako narratorka powieści Carter) choćby w wieku siedemdziesięciu pięciu lat urodzić kolejne, od początku już „mądre”
dzieci.
Jest więc powieść Carter zabawna i poważna, jak to w kabarecie bywa… Kiedy powiemy, że jest lekka i zabawna powiemy za mało i za dużo. Kiedy powiemy, że poważnie traktuje wiele kwestii, robi coś ważnego z Szekspirem, powiemy za dużo i za mało. Ale i jedno i drugie powiedzieć musimy. Główną wadą tej powieści jest chyba to, że jej autorka zbyt dużo próbowała do niej przemycić. Wszystkiego po trochu i niczego dość. Może jednak miało być za dużo? Jak w rewii i kabarecie właśnie. Jak w kalejdoskopie, w którym układa się wiele różnych przecież figur. Czytając takie powieści, nigdy nie mamy pewności. I tak jak w rodzinie, z której pochodzą siostry Chance, co jakiś czas rodziły się bliźniaki, tak takie dwa różniące się od siebie bliźniaki rodzą się w czytelniku tej powieści. Jeden wtapia się w ten powieściowy świat, akceptuje go, jest nim zafascynowany niczym lekką, pełną zwrotów akcji, ale osadzoną w pewnej konwencji rewią. Drugi raz po raz chce skończyć, nie wierzy, że to, co czyta, jest prawdziwe, a jeśli jest,
to nie chce mieć z tym nic wspólnego. I jak to w przypadku bliźniaków bywa, obaj pozostają sobie bliscy i nawzajem potrzebni. „Mądre dziecko, które zna własnego ojca”, choćby miało go poznać u kresu życia, poznając przy okazji samego siebie i opowiadając sobie siebie na nowo. Mądry czytelnik, który odrzucając, przyswoi, zaakceptuje i poukłada to, co odrzucone. Albo zajrzy w skonstruowany przez Carter kalejdoskop choćby z ciekawości, co sam w nim zobaczy.