Łups! jest kolejną powieścią o straży miejskiej w Ankh-Morpork, z komendantem Samem Vimesem w roli głównej. Straż u swych początków zatrudniała trzech (tak, Nobby Nobbs ma na to papier) ludzi i sierżanta Marchewę, krasnoluda zgodnie z zasadą „jestem tym, za kogo się uważam”. W kolejnych tomach do straży dołączali przedstawiciele niemal wszystkich nacji zamieszkujących Ankh-Morpork: trolle, nieumarli, golemy, a nawet gnomy i nie nadające się do patroli pieszych gargulce. No i funkcjonariuszka Angua, pełniąca dzielnie służbę bez względu na fazę Księżyca. I choć cywilni przedstawiciele poszczególnych gatunków nierzadko żywili wobec siebie uprzedzenia (solidnie poparte czymś ciężkim), to w straży było się przede wszystkim funkcjonariuszem, i kropka. Z biegiem lat i kolejnych tomów integracja dokonywała się nie tylko w straży, ale też i w samym mieście. Młodzi stawali się coraz bardziej wielkomiejscy i otwarci na inność. Zdawać się zatem mogło, że Ankh-Morpork powoli przetapia wszystkich swoich obywateli i
staje się multi-kulti, a odmienność trzyma się najmocniej w etnicznych knajpach, do których zresztą chadzali też osobnicy innych nacji, żądni wrażeń. Rozmaitych. Jednak zbliżająca się rocznica bitwy krasnoludów z trollami w dolinie Koom podgrzewa nastroje. Co prawda na ulicach miasta nie płoną jeszcze powozy, ale gdzieniegdzie trzeba już stawiać policyjne barykady. A Sam Vimes będzie musiał zstąpić do najgłębszych jaskiń, gdzie pociąga się za sznurki (za łańcuchy) wielkiej polityki. Uczestnicy rasowych zamieszek okażą się tylko pionkami strategicznej gry, w której nie oszczędza się niczego i nikogo.
Bardzo poważnie to zabrzmiało. Ale bez obaw, wciąż można się pośmiać. Ironia Pratchetta przefiltrowana przez poczucie humoru Piotra Cholewy nadal działa bezbłędnie. Nawet przemiana głównego bohatera z dawnego Chandlerowskiego gliny, zapijającego ból życia i ból żeber, w odpowiedzialnego ojca rodziny i specjalisty od kulis polityki („czy Vetinari myśli w ten sposób przez cały czas?”) wypada miejscami porażająco zabawnie.
Świat Dysku z prześmiewczego zwierciadła, błądzącego po gościńcach i odbijającego tylko wesołe historie, ewoluuje w cykl powieści poruszających poważne problemy władzy, konfliktów społecznych i rasowych czy narodowych waśni - a teksty nie stają się przy tym mniej zabawne. Terry’ego Pratchetta nazwałam kiedyś współczesnym Balzakiem, bo podobnie jak Francuz sprzed stu kilkudziesięciu lat próbuje ogarnąć, sportretować i po swojemu skomentować całą współczesną (niech nas nie zmylą piramidy i Piramidy) rzeczywistość w jej niezliczonych aspektach.