Jest rok 1934. Młodzi małżonkowie z Druskiennik, Halina i Stanisław Bujakowscy, postanawiają zrobić wyłom w tradycji i wybrać się w podróż poślubną do Szanghaju. Sam cel, choć nietypowy, nie jest jednak tak ekstrawagancki, jak sposób jego osiągnięcia, młoda para ma bowiem zamiar przejechać przez pół Europy i całą Azję… motocyklem. Znajomi i nieznajomi prorokują im niepowodzenie, rodzina wylewa łzy; zresztą pewnie i dziś znaleźliby się ludzie utrzymujący, że porywanie się na taki wyczyn to czyste szaleństwo, choć i pojazdy mają większe możliwości, i wyposażenie podróżnych wielokrotnie przewyższa rozmaitością i jakością to, które znajdzie się w walizie Hali i Stacha. Bujakowskich nie odstraszają opinie czarnowidzów; przekonują nawet redakcje kilku czasopism do publikowania w odcinkach relacji z wyprawy, i choć honoraria będą skromne i wypłacane nieregularnie, staną się niezbędne do przetrwania. Stach planuje całe przedsięwzięcie od strony technicznej, w drodze „pracuje, prowadzi, naprawia, opiekuje się
dziesięciokonnym potworem”; jego małżonka w przyczepie „telepie się bezczynnie, oczy otwarte, uszy nastawione, wypatruje, nasłuchuje i pisze”. Przygoda życia okazuje się potężnym wyzwaniem, nawet dla osób tak wysportowanych, pełnych zapału i odwagi, jak młodzi podróżnicy. Po drodze trafią się i awarie, i nieżyczliwi urzędnicy, potworne upały i ulewne deszcze, rzeki bez mostów i wertepy bez wytyczonych dróg, głód i pragnienie, brud, robactwo, choroby… Ale będą też dobrzy ludzie, którzy w sprzyjającym momencie poczęstują kiścią winogron albo bochenkiem chleba, będzie urzekający epizod z niecodziennym „zwierzątkiem domowym” – malutką niedźwiedziczką himalajską, odkupioną od ulicznego handlarza – i przede wszystkim niewiarygodna masa wrażeń, notowanych na gorąco, „w rowie przydrożnym, w zajazdach, w kokosowym lesie, na pustyni i w dżungli, z niedźwiedziem w ramionach”, doskonałym piórem Haliny.
Prawdę powiedziawszy, mam wrażenie, że wśród tych, co pisaniem o swoich podróżach zarabiają na życie, znajdzie się niejeden operujący słowem mniej pewnie i mniej barwnie, niż ta dwudziestoparolatka, która do dziś pozostałaby nieznana szerszemu ogółowi, gdyby nie upór jej siostrzeńca, pragnącego za wszelką cenę upublicznić zagrzebany w domowych archiwach dziennik podróży wujostwa. Halina Bujakowska to urodzona reporterka i wielka szkoda, że w jej powojennych losach brakło miejsca na powrót do młodzieńczych pasji. Jakże pięknie dopełniałaby jej proza teksty pozostawione przez Wańkowicza , Korabiewicza, Fiedlera czy Szwarc-Bronikowskiego ! Ale nawet tylko ten jeden reportaż jest dowodem nieprzeciętnej wrażliwości, połączonej ze świetnie rozwiniętym zmysłem obserwacji i
mistrzowskim popisem operowania polszczyzną – czasem zupełnie poetycką, czasem dość potoczną, ale zawsze bogatą i dźwięczną (może są czytelnicy, których drażnić będzie niedzisiejsza składnia i frazeologia: „idą parami goście pogrzebni”, „wyszłam z progów świątyni w ciemną noc, niosąc światło poezji w oczach, może i w duszy”, „gdy księżyc i gwiazdy skryją się pod puchowe kołdry chmur, dziki zwierz dżungli szuka schronienia”– ale dla mnie to dodatkowa zaleta, świadectwo autentyczności).
Relację Haliny uzupełnia zredagowany przez Stanisława – dziś już mocno zdezaktualizowany, lecz dla potencjalnych ówczesnych czytelników wprost bezcenny – poradnik techniczny dla amatorów motocyklowych wypraw, oraz masa fotografii zadziwiająco doskonałej jakości jak na warunki, w których powstawały (cóż z tego, że co nieco im brak do pełnoformatowych zdjęć w technikolorze, zdobiących opowieści dzisiejszych podróżników…).
*Bez wahania optuję za zaliczeniem tej książki do klasyki polskiej literatury podróżniczej. *