David Lodge jest mistrzem inteligentnych, dowcipnych i zjadliwych powieści, których bohaterami są wykładowcy uniwersyteccy. Skazani na ciszę zapowiada się jako kolejna tego typu perełka, jednak jego najnowsza książka to coś innego. Zaczyna się po Lodge’owemu: seksowna doktorantka z Ameryki uzyskuje obietnicę pomocy w pisaniu pracy u Desmonda Batesa, brytyjskiej gwiazdy lingwistyki, obecnie będącego na emeryturze. Brzmi ekscytująco? No to tylko brzmi, zważywszy, że doktorantka okazuje się nie do końca zrównoważoną psychicznie intrygantką, którą bardziej niż pisanie pracy interesują dziwaczne seksualne relacje z profesorami. A ową obietnicę zawdzięcza… głuchocie nieszczęsnego Batesa.
Kto z nas nie miał do czynienia z osobą głuchawą? Ten się nie bawi! Przekręcane słowa, ciągłe powtarzanie zdań, pomyłki, jakich nikt normalnie by nie wymyślił. Ale zabawa nuży, męczy i doprowadza do rozpaczy, gdy trzeba ją powtarzać codziennie. Może nawet doprowadzić do rozpadu związku, przyjaźni czy kariery, gdy rozmówca nie wytrzyma kolejnego „co?” albo wręcz zignorowania jego wypowiedzi przez osobę cierpiącą na niedostatek słuchu. Ta bowiem, w obawie przed kompromitacją wywołaną nieporozumieniem, zamyka się w sobie i zaczyna ignorować świat zewnętrzny, zarówno jeśli chodzi o dźwięki, jak i całą resztę. Największym tragizmem tej sytuacji jest jednak to, że jest ona… taka komiczna.
Gdzież głuchocie do budzącej grozie ślepoty! Ta druga jest budzącym współczucie i szacunek kalectwem oraz doniosłym tematem literackim (co jest ważne dla lingwisty Batesa). Ta pierwsza może tylko pomarzyć o takich „zaszczytach”, bo zamiast nich dostaje jedynie drwiny. Gdy więc do śmiesznego z założenia głuchawego profesora dodamy knującą i namolną, ale nie pozbawioną seksapilu i ekscentryczności aspirantkę do uzyskania tytułu naukowego, dostaniemy literacki samograj. Akcja toczy się wartko, niewinna z pozoru sytuacja przekształca się, zgodnie z oczekiwaniem, w duszny koszmarek, a główni bohaterowie są powieleniem pewnego stereotypu: szanowany Anglik, pan w średnim wieku, staje się ofiarą enigmatycznej i rozbuchanej seksualnie Amerykanki.
Jednak cała sprawa z Alex Loom (jak się nazywa intrygantka) jest w powieści jakby na doczepkę. Mam wrażenie, że została wymyślona przez autora jedynie po to, by notka na okładce książki była odpowiednio chwytliwa i „Lodge’owa”. Tytułowa Deaf sentencje to raczej wyrok śmierci wydany na każdego człowieka, a głuchota jest jego przedsionkiem, śmiercią częściową, początkiem pogrążania się w wiecznej ciszy, bez prawa do wydania z siebie głosu. Główną postacią dramatu staje się nie Alex Loom, a ojciec Batesa. Mieszkający samotnie w brudnym domu, podejrzliwy, skąpy, dziwaczny starszy pan. Stopniowo słabnący na umyśle, nie poznający czasem własnego syna. Groteskowy – dla wszystkich oprócz swoich bliskich oraz tych, którzy dotknęli starości w jej przerażającym wydaniu: jako rozpadu samego siebie, które dla innych jest tylko pośmiewiskiem. Kończącego się wyzutą z godności śmiercią.
Czytając powyższe, ktoś mógłby pomyśleć, że piszę o dwóch różnych książkach. Rzeczywiście, przy lekturze Skazanych na ciszę często myślałam o tym, że jest to powieść nierówna, dziwnie skomponowana, budząca pytanie o intencje autora i o to, na ile jest tutaj jego autobiografii (choć Lodge zaprzecza, by jej udział był znaczący). Początkowo popis satyrycznych umiejętności, później urwanie wątku z Alex Loom i drobiazgowe relacje rodzinnych nieprzyjemności, na koniec zupełna wolta – śmierć ojca i wizyta w Auschwitz (tak, jest też o Polsce!), opisane poruszająco, ale na tle całej książki robiące dziwne wrażenie. Całość wydaje się zbiorem kilku sklejonych ze sobą historii. Ale może o to chodzi? Może ta powieść także w formie ma być obumieraniem – najpierw jest gładko i dowcipnie, ale potem już się tak nie da. Wypada się z formy, nie ma się siły prowadzić efektownej gry. Ale za to robi się prawdziwie, realne emocje przywracają sens relacjom. Małżeństwo Batesów, do tej pory pusta wydmuszka, wypełnia się na nowo
troską i uwagą. W tym świetle Skazani na ciszę mają jednak swoje uzasadnienie. Ci jednak, którzy sięgali po Lodge’a jak po sprawdzoną humorystyczną markę, raczej nie będą zadowoleni.