List od Lema; telefon od Różewicza; świąteczne życzenia od Ludwika Stommy; telefony od Giedroycia. Rozmowy z Jerzym Kisielewskim, Krystyną Kolińską, Kazimierzem Brandysem, Herlingiem-Grudzińskim, Januszem Tazbirem i... Bolesławem Bierutem. Sprzeczki z kolegami po piórze. Komentarze do przeszłości, uwagi do teraźniejszości, spekulacje co do przyszłych czasów. Collage. Książka męcząca – ale przede wszystkim fascynująca. Nie sposób się przy niej nudzić. Przewijają się w niej, jak w wideoklipie – i czasami w przyspieszonym tempie – postaci, wydarzenia, anegdotki. „Podglądamy” życie Hena i tych, z którymi się stykał; czytamy z nim gazety, książki, oglądamy TV, analizujemy i komentujemy. Teoretycznie jest to dziennik prowadzony od roku 2000 do końca roku 2007; w praktyce – współczesność jest dla autora bardzo często pretekstem do snucia opowieści o dawnych czasach. I tak na przykład zamieszczona w „Gazecie Wyborczej” rozmowa z Herlingiem-Grudzińskim dała Henowi okazję do przypomnienia jego spotkań z autorem
Dziennika pisanego nocą i wygłoszenia osobistych uwag na temat charakteru pisarza. Śmierć Andrzeja Szczypiorskiego sprowokowała do ujawnienia znanych bardzo nielicznym szczegółów z życia polskiego establishmentu literackiego, w tym zatargu z pewnym poetą (jawnym, jak pisze Hen, współpracownikiem wiadomych służb), dotyczącego wygłaszanych przez tego ostatniego na spotkaniu autorskim „antysemickich i rasistowskich wręcz” poglądów. Rzecz działa się w kwietniu 1968 roku...
Dziennik pełen jest takich wtrętów, niezwykle barwnych, nawet sensacyjnych. Ale też sporo tutaj i o samym Henie: jego poglądach (aktualnych i dawnych), rodzinie, przyjaciołach, zmartwieniach, radościach. Można uczestniczyć w procesie tworzenia książek i cieszyć się z sukcesu tych już opublikowanych. Można też wyczuć swoistą zazdrość pisarza o sukcesy innych, zwłaszcza wtedy, gdy jego samego się pomija (jak przy nagrodzie NIKE), a wartość dzieł pomniejsza z przyczyn pozaliterackich. Koterie, układy, sympatie i antypatie środowiska literackiego i – ogólnie – kulturotwórczego wychodzą na jaw: rzecz jasna wtedy, kiedy Hen tego chce. Nie ma bowiem wątpliwości, że autor Dziennika na nowy wiek nie pisze swego dzieła tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla innych, dla „obcych”. Bardzo precyzyjnie „filtruje” więc to, co chce przekazać, tworząc nie tyle dziennik intymny, prywatny, ile dzieło literackie obliczone na dużą publiczność. A jednak, co bardzo cenne, książka wydaje się niezwykle osobista i
nieupozowana; czasem wręcz drażni swoim subiektywizmem. Nie da się jej przeczytać tak po prostu, jednym tchem; jest na to zbyt bogata, zbyt gęsta. Wspomnienia przeplatają się z doświadczeniem teraźniejszości, pamięć o dawnych czasach i ludziach – z żywym obrazem współczesności, kształtowanej przecież także przez tych, którzy już odeszli. Pod piórem Hena Herling-Grudziński przestaje być pomnikiem, którego nie wolno ruszyć, bo „wielkim autorem był”; Różewicz nie jest już tylko autorem Warkoczyka i Kartoteki, ale pisarzem lubiącym „Zyzia Kałużyńskiego” i usiłującym przeczytać przez telefon swój utwór rozmówcy, który nie zdążył jeszcze zjeść śniadania. Oni i inni znani ze „spisu lektur” przestają być tylko nazwiskami na liście kolejnych autorów do „odhaczenia”, a stają się żywymi, interesującymi ludźmi.