W najnowszej książce Swietłany Aleksijewicz znajdziemy cytat z Dostojewskiego, który pytał, czy świat, nasze szczęście, a nawet wieczna harmonia warte są tego, by dla ich powstania zgodzić się na jedną bodaj łzę niewinnego dziecka. Rozmówcy tej białoruskiej pisarki i dziennikarki, mającej na swoim koncie m.in. dzieła takie, jak „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” i „Czarnobylską modlitwę”, wylali stanowczo zbyt wiele łez. Niektórzy wylali ich tyle, że podczas ich dorosłego życia żadna z nich nie pojawia się już w kącie oka, pozostaje jedynie pusty, głuchy szloch, którego nikt nie chce już słuchać. To dzieci Wielkiej Ojczyźnianej, mający to szczęście, że, w przeciwieństwie do milionów rówieśników, przeżyły. W „Ostatnich świadkach. Utworach solowych na głos dziecięcy” szczęścia jednak nie znajdziemy. Jest ono przytłumione przez przejmujący ból, rozpacz i żal.
Dziesięcio-dwunastolatkowie okazują się tu dorosłymi ludźmi, dzieciństwo pozostawiwszy w świecie, w którym nie ma bomb, pocisków, mundurów w kolorze feldgrau i gwałtownej, wszechobecnej śmierci; dla Jafima dzieciństwo skończyło się z pierwszymi strzałami. To ich nowe uniwersum jest pasmem nieszczęść – jeśli jedno minęło, to można być pewnym, że drugie niebawem nadejdzie. Niewiele jest przeto okazji, by się cieszyć, chłonąć życie, ot, odnaleźć je można było li tylko podczas tych krótkich interludiów między jedną tragedią a drugą. Jednak i te chwile wytchnienia podszyte były paraliżującym strachem przed tym, co nieuchronne – Zoja pyta: „jak przeżyłam, skoro umierałam ze sto razy?” Wojna tak zakorzeni się w ich życiu stając się jego immanentną częścią, że zwykła, znana z czasów pokoju śmierć zakrawać będzie na aberrację. Jakże dziadek mógł po prostu umrzeć, skoro dziś jeszcze nie strzelali, nie bombardowali? Wybrakowane to dziadkowe umieranie, zupełnie niedzisiejsze, nieprzystające do czasów.
Co ciekawe, rozmówcy Aleksijewicz bardzo wiele mówią o zapachach – Nadia, kiedy widzi w telewizji hitlerowców, czuje zapach żołnierzy, ich skóry, potu. Raji wojna kojarzy się z zapachem lip, innym dzieciom z wonią czeremchy i błotnego siana na Białorusi. Kiedy wzrok przynosi jedynie koszmarne obrazy, a słuch – jazgot bomb i krzyki zabijanych, jedynym powiernikiem dobrych wspomnień jest zapach rodzinnego domu, pól i sadów owocowych.
Po wojnie, kiedy przyszła „normalność”, wciąż nie mogli się odnaleźć. Ci, których wciągnięto na czas Ojczyźnianej do wojska, przychodzili do klas obwieszeni medalami, w kieszeni czując znajomy chłód pistoletu, a na uwagi nauczycielki butnie mówili, że rozkazywać może im jedynie ktoś starszy stopniem. Zresztą czego oni się jeszcze będą w stanie nauczyć? Lena stwierdziła, że w czasie wojny dowiedziała się więcej, niż przez całe życie. Jura, podczas tej rzezi widział rzeczy, których żaden człowiek oglądać nie powinien, a przecież był wówczas jeszcze małym dzieckiem chłonącym z zapałem ówczesny czas. Wyrósł ponury, szorstki, nieufny, oschły – dwie żony odeń odeszły twierdząc, że nie sposób z Jurą wytrzymać. Doskonale o tym wie, do końca swych dni nosząc w pamięci drugowojenny koszmar. Nikołaj mówi: „po wojnie ojciec umarł przez wojnę”. Myślę, że zarówno Jura, jak i bardzo, bardzo wiele dzieci z książki Aleksijewicz, również znaleźli się w takiej sytuacji – niby jeszcze żywi, ale, de facto, już, przez tę wojnę,
martwi, wyjałowieni. Wala nie nosi w sobie goryczy, złości, jest bardzo skryta, polubiła samotność. Ludzie jej przeszkadzali. Niektórzy usiłowali odnaleźć siebie sprzed wojny, powoli, mozolnie znów uczyli się życia. Ania, ewakuowana z Leningradu na Ural mówiła, że przez pierwszy rok w ogóle nie dostrzegała przyrody – wszystko to, co nią było, wywoływało jedynie pragnienie, by spróbować, czy jest jadalne. Dopiero potem zauważyła piękno traw, świerków i gajów czeremchowych. Cieszyć widokiem gajów zaczęła się dopiero niedawno, dziesiątki lat po wojnie.
Aleksijewicz ma, co już zdążyła pokazać w poprzednich książkach, niebywałą zdolność do wydobywania ze swych rozmówców tego, co dotychczas skryte było w bezpiecznym cieniu niepamięci. Eduard wypowiedź swą zaczął od zapewnienia, że dotychczas tylko mamie opowiadał o wojnie. Autorka jest dopiero drugą osobą, po tej najbliższej sercu, przed którą się otworzył ukazując prawdę do tej pory skrzętnie odseparowaną od teraźniejszości. Dzięki Aleksijewicz poznajemy przeto opowieści, które być może nigdy nie ujrzałyby światła dziennego – ci ostatni świadkowie nie są przecież już Rosji potrzebni i nikt inny, zapewne, nie pofatygowałby się, by ich wysłuchać. Nie opowiedzą o wspaniałych zwycięstwach, o spektakularnych bojach, ba! U nich nawet śmierć jest mało zajmująca dla polityków historycznych łaknących pomnikowych herosów. Dzieci wojny nie podzielą się wszak historią o dzielnym Wani biegnącym z jednym granatem ku niemieckim tankom. Mogą najwyżej powiedzieć o nędzy, zbrodni, rodzicach poszatkowanych na polu lotniczymi
pociskami, kiedy próbowali zebrać resztki warzyw, by pociechy nie umarły z głodu. O przyjacielu, któremu po prostu zatrzymało się serce i trzeba było go, własnymi rękoma, pochować w twardej, zimnej ziemi. Dunia miała łatwiej, znalazła stary kuferek po narzędziach, w którym akurat zmieścił się martwy siostrzeniec. Zajęła się tym samiuteńka, niedługo po tym, jak usłyszała, że „zastrzelili twoich, leżą w polu”. Dzieci te opowiedzą o koszmarnych torturach, którym były poddawane za – bardziej lub mniej urojone – kontakty z partyzantami. O ojcu, któremu rozerwało jelita i trzeba było ślizgać się w jego krwi z trudem znosząc koszmarny fetor. O najbliższych, rozstrzeliwanych nad naprędce wykopanych dołem, czasem zakopywanych w nim żywcem. Kiedy wybuchła wojna, Leonida miała zaledwie trzy lata i tyleż obrazów doskonale pamięta: Niemców strzelających do psów, ucieczkę do lasu przed mordercami w mundurach i powrót do domu, zamienionego w pogorzelisko. Dobrze, że popiół był jeszcze ciepły, przynajmniej można nogi
zagrzać. Pozbawione rodzin sieroty skrywające swe traumy mogą najwyżej wyszeptać cichutko „pamiętam, jak paliły się włosy mojej zabitej mamy”. W nich nie ma bohaterstwa, więc nikt ich nie będzie szukał, prędzej spijając słowa z ust obwieszonych medalami weteranów.
Wala mówi, że w pamięci dziecka pozostaje tylko strach albo coś dobrego – dzieci wojny niosły ze sobą, przez te wszystkie lata, tylko bagaż strachu. Dobrze, że jest ktoś taki, jak Swietłana Aleksijewicz. Ktoś, kto nie boi się sięgnąć po ów bagaż, po historię wypieraną, niewygodną, nie mieszczącą się w oficjalnych ramach. Historię porzuconych, zapomnianych, wypchniętych na margines, niepotrzebnych. Oczywiste jest, że ich los się nie odmieni – kiedy za dziennikarką zamkną się drzwi, powrócą do swych pokoików usiłując oswoić cienie przeszłości, które przed chwilą powróciły. Większość znów będzie musiała stawić czoła przytłaczającej samotności i niebytowi, w którym przyszło im być. Ich los się nie zmieni, ale przynajmniej jest ktoś, kto schwycił ich opowieść, kto będzie mógł nieść ją dalej. To bardzo wiele, zwłaszcza, jeśli prawdą jest, że żyjemy dopóty, dopóki istnieje choć jedna osoba, która może opowiedzieć naszą historię. Aleksijewicz takie historie pracowicie zbiera, zapisuje i dzieli się nimi, by pamięć o
tych, którzy umierali setki razy, trwała jak najdłużej. „Ostatni świadkowie” to 101 takich opowieści – wstrząsających, poruszających, grających na emocjach swoją subtelnością, niedopowiedzeniami, albo brutalnością i naturalizmem. Kiedy czytałem ten zbiór, przypominały mi się niektóre reportaże Wojciecha Tochmana – reportaże, których lektura wręcz wywoływała ból, przytłaczała, nierzadko wymagając dłuższych chwil odpoczynku. Historie opisane przez Aleksijewicz niosą podobny ładunek cierpienia. I tak samo, jak u Tochmana, nie dają o sobie zapomnieć.