Dario Castagno urodził się w Wielkiej Brytanii i tam mieszkał do dziesiątego roku życia. Jednak jego rodzicie, Włosi z pochodzenia, wrócili do rodzinnej Toskanii i Dario musiał nauczyć się jak być Włochem. Przyszło mu to z łatwością, odnalazł w sobie bardzo szybko swojego wewnętrznego Toskańczyka, swojego chiantignani, czyli mieszkańca rejonu Chianti, kojarzonego zazwyczaj z winem. Dario imał się różnych zajęć, kiedy w wieku 15 lat porzucił szkołę. Przez długi czas pracował w wytwórni win, ale praca nie dawał mu satysfakcji. Postanowił więc założyć własną firmę – Wycieczki z Kogutem (skąd taka nazwa – odsyłam do książki). Zaczął oprowadzać wycieczki po swoim ukochanym regionie Włoch, po Toskanii – głownie zaś po rodzinnym miasteczku i najbliższej okolicy.
Książkę napisał pod wpływem toskańskiej mody – wszystko co ma w tytule Toskanię sprzedaje się na całym świcie jak przysłowiowe świeże bułeczki. Dario chyba tez postanowił się sprzedać, ale przewrotnie i od drugiej strony. Chciał pokazać światu amerykańskich (choć nie tylko) turystów, którzy zwabieni folderami reklamowymi, ulotkami, opowieściami znajomych, modą, albo ciekawością zawitali do Włoch, do jego miasta. Chciał pokazać panie w różowych dresach i te, które na kilkugodzinną pieszą wycieczkę ubierają szpilki, pana, który zwiedza Toskanię z zegarkiem w ręku, żarłoków, którzy zamiast zwiedzania zamku woleli zwiedzanie restauracji, albo parę, która była przekonana, że Włosi ukradli pizzę Amerykanom. Robi to nie bez złośliwości. Niby dobrodusznej, nie wulgarnej, ale jednak. Już sam tytuł (nawiązujący do przeboju książkowego ostatnich kilku lat * Pod słońcem Toskanii*) mówi wiele. Ta książka to gdzieniegdzie taki szyld,
wywieszany na płocie „Uwaga zły pies. Teren Prywatny”. Mam wrażenie, że Dario chce pokazać turystom swoją Toskanię, ale niezupełnie do końca. Że najchętniej poddałby ich skomplikowanym testom – na inteligencję, na wytrzymałość, na poziom poczucia humoru i na przebyte choroby, a gdy okażą się godni, wtedy pokaże im swój kraj. Co prawda deklaruje, że jego Toskania jest otwarta dla wszystkich, ale ja mam wrażenie, że drzwi są tylko lekko uchylone i niebezpiecznie zbliżają się ku zamknięciu.
To książka mało o Toskanii, a dużo o pracy z ludźmi, która jest ciężka, żmudna, wyczerpująca. Która wymaga wiele taktu, wiele cierpliwości. A Dario za szybko się denerwuje. Nie ma też, jak dla mnie, daru snucia magicznych opowieści – raczej takie do piwka i kiełbaski smażonej na ognisku. Takich, gdy słucha się i śmieje się, ale potem niewiele się pamięta. Opowieść-zemsta za wszystkie odwołane rezerwacje, za brak napiwków i za zmiany w harmonogramie. Historia, w której niesforny turysta ma dostać za swoje i przemyśleć swoje postępowanie.
Poza tym autor chciał zbyt wiele w tej książce upchnąć. Jest o wszystkim po trochu (w mniej lub więcej zachwianych proporcjach) – o Toskanii, o jego dzieciństwie, o klientach, o zwiedzaniu, o oliwie, o przyjaciołach – jak worek marynarski, do którego wrzuciło się ekwipunek na pół roku. Ale ten worek ma dziurkę i przez tę dziurkę ucieka wdzięk i czar. Za bardzo jest wypchany i w końcu nic w nim nie zostaje.
Zostaje koniec, gdy Dario odwołuje się do historii swojego wioskowego przyjaciela Tonia, gdy przytacza ją piękną, prostą, niewyszukaną. Zostaje na pewno idea Wycieczek z Kogutem – niespieszne zwiedzanie, poddawanie się miejscu – gdy nieczynny zamek, pójdziemy zobaczyć ruiny etruskie, płynięcie z godzinami dnia i z porami roku, smakowanie prawdziwej kuchni toskańskiej, a nie toskańskiego McDonalda, zaglądanie tam, gdzie nie chodzą turyści. Tylko że paradoksem jest to, iż Dario na jednej stronie zaprasza do przypatrzenia się tej nie pokolorowanej Toskanii, a kilka stron dalej naśmiewa się po cichutku z turystów zachwycających się kolorytem lokalnym. Jak to, robią zdjęcia naszym domom, naszym strojom, naszym potrawom? Jak to, wyrób oliwy i wina, nasza codzienna praca to dla nich powód do zachwytu? Oj, głupi turyści…
Ujęła mnie konstrukcja tej książki – podzielona na miesiące, a każdy miesiąc jakoś nazwany, jakoś przytoczony, przywołany, w maju pachnie glicynia, kapryfolium i żarnowiec, a w lipcu motyle parzą się na słońcu. Gdy pisze o swojej prawdziwej Toskanii, to widać w tym miłość i podziw. I wolałbym jednak przeczytać „Pod słońcem Toskanii Daria”, bo wyszłoby pewnie piękniej, nostalgicznie, zabawniej i bardziej treściwie.