Właściwie – jest miło. Wszyscy są mili, jak to przy dobrym winie smakowanym we właściwych dawkach: policjanci, złodzieje i typy pośrednie. Wszyscy są znawcami najprzedniejszych win, smakoszami życia, mają klasę i, jeśli chcą, potrafią być absolutnie comme il faut, no, chyba, że na chwilę poniesie ich temperament. Słowa „policjanci" użyłam nie w sensie dosłownym – głównym bohaterem Wytrawnego przekrętu jest prawnik wynajęty przez firmę ubezpieczeniową do przeprowadzenia niezależnego śledztwa w sprawie zniknięcia kolekcji win, wartej ponad dwa miliony dolarów. Ubezpieczonej na trzy. Wino, jako oznaka statusu społecznego, z przedmiotu znawstwa staje się powoli obiektem kolekcjonerskim, a zapełniane z pietyzmem piwnice – czymś w rodzaju gigantycznych klaserów ze znaczkami, miejscem, gdzie można dać upust nie tylko potrzebie gromadzenia, ale i klasyfikacji, do czego wina, oznaczone nazwą szczepu, regionu, rocznikiem i czym tam jeszcze się je wyróżnia, nadają się nawet bardziej, niż na przykład dzieła
sztuki. Jeśli już umieściło się super cenną flaszkę w należnym jej miejscu kolekcji, wypicie jej byłoby czymś porównywalnym z naklejeniem unikalnego znaczka na list do cioci w Koluszkach. Technicznie możliwe, ale heretyckie i barbarzyńskie. A zatem pokrywające się szlachetną patyną butelki jedynie podróżują przez ocean (w tę i z powrotem), zabezpieczone lepiej, niż butelki z nitrogliceryną w pamiętnej Cenie strachu.
W Wytrawnym przekręcie mamy międzynarodówkę znawców i kolekcjonerów win. Dowiadujemy się tam, że znawstwo w tej dziedzinie jest swego rodzaju nauką ścisłą. Zamiast hołubionej od pokoleń piwniczki solidna biblioteczka, półroczny kurs na akademii winiarskiej we Francji – i już można, szybką ścieżką, posiąść wiedzę kumulowaną przez pokolenia szlachetnie urodzonych birbantów. Idealne hobby dla nowych pieniędzy. Połączone z kolekcjonerstwem może dać jeszcze miły dreszczyk, towarzyszący graniu na zwyżkę...
Wytrawny przekręt to sensacja, a właściwie sensacyjka, leciutka jak ptifurek, ulotna jak bąbelki w szampanie, przypominająca trochę łotrzykowskie opowiadania Archera (ale dziesięć razy dłuższa). W sam raz na uprzyjemnienie wieczoru albo niedługiej podróży pociągiem. Spośród Anglików piszących o Francji, Stephen Clarke dojrzewa jak burgund – kto kiedyś rzucił w kąt * Merde! Rok w Paryżu, może już otworzyć * Jak rozmawiać ze ślimakiem i delektować się ze znawstwem. Nie twierdzę, że Peter Mayle starzeje się jak beaujolais (czyli – lepiej, żeby nie starzał się w ogóle), ale zdecydowanie wolę * Rok w Prowansji* i * Zawsze Prowansję*, słoneczne notatki pisane w pierwszej osobie, od kolejnych powieści, w których coraz więcej literatury (przez małe l) a coraz mniej życia.