„Czyżbym spotkała korsykańskiego księcia w przebraniu kierownika banku? Dlaczego przeznaczenie nie może przybrać postaci dwunastogłowego osła, czemu nie nosi fioletowych spodni lub choćby identyfikatora? Wiem jedynie, że ja się nie zakochuję ani od pierwszego wejrzenia, ani od zerknięcia, ani z łatwością, ani z czasem. Trybiki w moim sercu zardzewiały ze starości i już nie da się go otworzyć. Święcie w to wierzę” – powie ona na myśl o romansie. „Wiodłem życie jak z lumpeksu, nigdy nie dopasowane, nigdy własne. Teraz czuję się jak Izraelita gotowy do ucieczki z egipskiej niewoli” – wyzna on, kiedy ją wreszcie spotka. Ona – Amerykanka, krytyk kulinarny, szef kuchni, dekoratorka wnętrz i miłośniczka najróżniejszych tkanin. On – Włoch, kierownik banku, idealny przeciętniak (jak sam siebie nazywa), w dzieciństwie pragnął latać samolotami i grać na saksofonie, lecz został bankowcem. I zakochał się w niej od półwejrzenia, bo o wejrzeniu kompletnym mowy być nie może – oto zobaczył ją pewnego grudniowego dnia, gdy
spacerowała po weneckim placu i wiedział już, że ten tylko fragment twarzy, który właśnie podziwia, wystarczy mu za świat cały. Banalne? Nie dla nich.
Jeśli komuś wydaje się, że najlepsze już za nim, że młodość nie bumerang – nie wróci, to po książkę de Blasi naprawdę sięgnąć powinien. Bajeczne krajobrazy, smakowite przepisy, zaopatrzeni w potężny bagaż doświadczeń oraz niegasnącą nadzieję bohaterowie – oto jak najprościej Tysiąc dni w Wenecji można by podsumować. Otóż główna bohaterka uważa się za kobietę, która wszystko już w życiu przeżyła i wszystkie możliwe szanse na miłość zdążyła zaprzepaścić. Jako rozwódka i matka dwojga dorosłych dzieci wie, że grunt to twardo stąpać po ziemi. Przybywa więc do Wenecji z dość chłodnym usposobieniem, nie oczekując przelotnych romansów, przyspieszonego bicia serca czy jakichkolwiek zachowań cudzych lub własnych, które na kolejne zakochanie mogłyby wskazywać. Jej pobyt ma charakter jak najbardziej służbowy. Jako uznana dziennikarka otrzymała bowiem od swojej redakcji zadanie raczej nieskomplikowane – ma napisać dwa i pół tysiąca słów na temat tradycyjnych weneckich winiarni, drugie tyle o znikaniu Wenecji pod wodą
oraz obszerniejszą recenzję wyjątkowo eleganckiej, tutejszej restauracji. Kiedy jednak zauważa, że pewien nieznajomy mężczyzna przygląda jej się znacznie częściej i uważniej, niż wymagałaby tego etykieta, zaczyna odczuwać przyjemny niepokój. Kiedy z kolei dzwoni on do niej raz jeden i drugi, by prosić o spotkanie, stanie się pewne, że oto miłość wisi w powietrzu. Cóż jednak kobieta w jej wieku myśleć o tym powinna? Zachcianki serca najłatwiej tłumaczy się przecież wątpliwymi urokami menopauzy, bo że na miłość stanowczo za późno, to jej zdaniem rzecz pewna. I całe szczęście, że do upartych to ona nie należy, bo i z miłości wyszłyby nici, i książka by nie powstała.
Zdradzać fabułę to grzech, zwłaszcza gdy rzecz się tyczy romansu, więc powiem tylko tyle, że książka to pełna ciepła i młodzieńczego szaleństwa, choć za bohaterów ma ludzi zarówno emocjonalnie, jak i wiekowo przecież dojrzałych. Okazuje się, że to, co najważniejsze, nie zależy od wieku, szerokości geograficznej czy statusu majątkowego. Wszystko można porzucić, wszystko zacząć od nowa, i być przy tym szczęśliwym, jak nigdy dotąd. Zaś tytułowe tysiąc dni, spędzonych w Wenecji, nie stanowią żadnej ramy dla tej historii. Co najwyżej wyznaczają jej początek, pokazują, gdzie rozpoczęła ona swój bieg, ale na pewno nie symbolizują końca. Po tych dniach bowiem nastąpi tysiąc kolejnych, może w innej scenerii, może w innym domu, ale u boku tego samego mężczyzny i to się przecież liczy najbardziej. Marlena de Blasi nie dość, że ma wyjątkowo pamiętnikarski dar opisu, tak prosty i czarujący zarazem, jest do tego znakomitą kucharką, która o swoich czytelników także od strony kulinarnej postanowiła zadbać. W książce
znajdziemy więc nie tylko perypetie nowo poznanych kochanków, ale i przepisy na rozmaite dania. Dowiemy się, jak upiec chleb ziemniaczany, usmażyć kwiaty cukinii, przygotować dynię nadziewaną borowikami i truflami i wiele, wiele innych. A wszystko to okraszone sporą dozą szczerego humoru i uroczą nieporadnością językową, którą nasi bohaterowie będą się przecież wykazywać. Jak tu się bowiem dogadać, kiedy jedno drugiego zrozumieć nie potrafi, chociaż najbardziej na świecie by chciało? Otóż można stworzyć język własny, mieszczący w sobie słownictwo mieszane, zrozumiały dla nich dwojga tylko, takie „domowe esperanto”, jak stwierdzi sama autorka. Niemożliwe? Dla nich nie ma rzeczy niemożliwych.