Jest taki typ książek, które w zasadzie powinny być wydawniczymi hitami: dobrze napisane, ciekawe historie, intrygujący bohaterowie, szczypta tajemnicy, magia i fantazja…Powinno być świetnie, a jest – o dziwo – przeciętnie. Patrick Rothfuss na kolejną część swojego cyklu powieściowego kazał czekać czytelnikom ponad trzy lata. Debiutancka powieść Amerykanina, * Imię wiatru, przypominała nieco * Czarnoksiężnika z Archipelagu Ursuli Le Guin i po pierwszym tomie pozostawiała czytelnika zachwyconego, spodziewającego się więcej i więcej. Gdy po trzech latach sięgnęłam po Strach mędrca, zapał do lektury nieco osłabł – okazało się, że to, co w pierwszym tomie stanowiło zaletę, po kolejnych sześciuset stronach tomu drugiego zaczyna dość mocno
nużyć.
Historia, którą snuje – „snuje” to bardzo trafne słowo, bo akcja do wartkich nie należy – Rothfuss niemal do połowy składa się z rzeczy, które absolutnie bezboleśnie autor mógłby po prostu pominąć. Przypuszczam, że Kroniki Królobójcy od początku nie miały tempem akcji naśladować thrillerów, ale dobrze byłoby, gdyby autor założył, że czytelnik posiada inteligencję na poziomie, który pozwoli mu nie opisywać poszczególnych, nic niewnoszących do fabuły wydarzeń. Całą pierwszą część drugiego tomu można zatytułować „Dalsze perypetie na uniwersytecie”, a całą drugą – „I kolejne perypetie na dworze szlacheckim”. Spodziewałam się rozwoju bohatera, tego wszystkiego, przez co każdy bohater fantasy musi przejść – kolejne próby, które wiodą go do osiągnięcia celu, a co za tym idzie – dojrzałości psychicznej. Niestety, Kvothe mało się rozwija – trudno żeby tak było, skoro autor niemal na siłę spowalnia akcję, irytując niemal tak samo jak jeden z Mistrzów irytuje w Strachu mędrca swoich studentów.
Rothfuss przypomina zresztą kogoś, kto tęskni za czymś, co można nazwać „starą, dobrą fantasy”, gdy wystarczyło nadać zwykłej historii kostium z magii i fantazji, i już świetnie się to czytało. Trudno mi sobie wyobrazić, że dziś – gdy z księgarnianych półek kuszą coraz to nowe wizje naprawdę fascynujących światów – odgrzewanie kotleta w postaci Jasia Wędrowniczka z magicznego uniwersytetu kogokolwiek zainteresuje i przyprawi o szybsze bicie serca podczas lektury. Być może jest to kwestia wymagań wobec literatury, ale parę książek później takie teksty jak Strach mędrca już nie zachwycają i więcej zachwycać raczej nie będą, chyba że mamy 12 lat, nigdy nie czytaliśmy Le Guin ani nie graliśmy w żadną grę fabularną (tak, nawet tę komputerową).
Pomimo dbałości o język – w tym Rothfuss jest niezawodny, choć także irytujący, bo cyzelując słowa, zapomina o tym, że ilość to nie jakość – Strach mędrca czytało mi się źle: nie lubię przekartkowywać książek w nadziei, że może będzie lepiej za pięć stron, a nade wszystko nie lubię rozczarowania, gdy spodziewam się dobrej lektury. Warto dodać, że owa ponad sześćsetstronicowa książkowa cegła to tylko pierwsza część drugiego tomu, co skutecznie odrzuca mnie od kolejnej części. Niestety – mimo zapewnień Orsona Scotta Carda na czwartej stronie okładki – trudno tu szukać epickiego rozmachu (chyba, że chodzi wyłącznie o długość tekstu) i książkę warto przegapić. Bycie czytelnikiem fantasy całe szczęście nie obliguje do zachwytu nad dziełem tylko dlatego, że występuje w nim magia.