Dominik W. Rettinger jest autorem jednej z najciekawszych powieści przeczytanych przeze mnie w ubiegłym roku. Książki pasjonującej, wzruszającej i mądrej. Gdybym wcześniej nie znała „Wiary i tronu”, rozczarowanie „Talizmanami” nie byłoby może aż tak ogromne. Najwyraźniej jednak autor, napisawszy książkę dobrą, a jak się wydaje, kompletnie niezauważoną, postanowił teraz napisać książkę poczytną.
Polski masowy czytelnik to czytelniczka, a lektura ma być ucieczką od codzienności. Jeśli nie ma dokąd uciec, niech chociaż bohaterka powieści odziedziczy uroczy dworek wraz ze służbą i końmi pod wierzch, w którym to dworku zaznawać będzie zmysłowych uciech stołu i łoża…
Kiedy odwracałam kolejne kartki, w tle majaczyła miła pani redaktorka z wydawnictwa produkującego „Vivę” i „Poradnik domowy”, podająca autorowi stosik powieści: „Niech pan na to rzuci okiem, nasze panie lubią właśnie coś takiego”. Pierwsza w tym stosiku musiała być jakaś środkowa Chmielewska, bo przygoda Małgośki z policją udała się całkiem, całkiem, niestety – nie miała dalszego ciągu. Z powieści zaraz znikła i Małgośka, i ten szczególny rodzaj poczucia humoru. Kilku kolejnych tytułów ze stosiku nie wymienię, mamy tu jednak i zdradzieckiego eks, i trzaśnięcie drzwiami w korpo, i natychmiast odziedziczony dwór z przynależną do niego wierną Zenią, stajennym Stanisławem oraz nie do końca ujeżdżonym ogierem w towarzystwie pięciu innych wierzchowców. O żadnych widłach, oczywiście, nie ma mowy, bohaterka wysypia się do późna i niekoniecznie sama, nie kalając sobie rączek nawet smażeniem jajecznicy na śniadanie, gdyż od tego jest gosposia, uwijająca się od rana do nocy. Teraz następuje dwieście stron farsowych
perypetii ze spadkiem, z udziałem karykaturalnie upiornej rodzinki i trzech tanich drani, noszących nazwisko Farnese i pochodzących z Wenecji, choć, jako żywo, sprawiają wrażenie urodzonych w najpodlejszych zaułkach Neapolu i nie zasługujących na żadne porządne nazwisko. W dodatku, dla ułatwienia narracji, z niezbyt przekonującego powodu mówią po polsku. W połowie książki autor najwyraźniej zatęsknił za „Panem Samochodzikiem i templariuszami”, zatem wszystkich bez wyjątku bohaterów zapędził w podziemne labirynty. Zadziałała jednak klątwa Hypnerotomachii Poliphili. Podobnie jak w powieści Iana Caldwella i Dustina Thomasona „Reguła czterech”, przywołanie Polifiliusza walki o miłość we śnie przyprawia czytelnika (czytelniczkę) o senność najdalej po kilkunastu stronach.
O poczytność „Talizmanów” nie martwię się wcale. Martwię się o tych, którzy, wziąwszy je raz do ręki, nigdy nie sięgną po „Wiarę i tron”, przy której to książce rozmaite rozchwytywane nowe powieści o polskim średniowieczu to Matysiakowie w zbrojach i haftowane makatki. Jeśli mogłoby się wydawać, że średniowieczni święci przynależą do swoich odległych czasów, kiedy to za świętość poczytywano, gdy nieprzystosowany społecznie awanturnik szedł do pogan popełniać efektowne samobójstwo, to w „Wierze i tronie” płonący Bożym szaleństwem Wojciech jest w swojej świętości absolutnie współczesny i absolutnie ponadczasowy. Na kanwie tych niewielu znanych nam historycznych faktów Dominik W. Rettinger zbudował narrację porywającą i poruszającą zarazem. Czas porzucić gliniane talizmany i powrócić do źródeł.