Dziennikarz, doktor Julius Margolin, ojciec rodziny, w latach trzydziestych XX wieku dzielił swój czas między Łodzią, gdzie pracował, a Palestyną, swą nową ojczyzną. Niestety, wojna zaskoczyła go na terenie Polski, gdzie 17 września, obok Horst Wesser Lied, można było słyszeć bolszewickie pieśni sławiące krainę powszechnej szczęśliwości rozciągającą się na wschodzie. Wraz z wojną i pieśniami, przyszli „wyzwoliciele”, którzy kazali się zadeklarować „wyzwolonym”, czy chcą mieć rosyjskie obywatelstwo. Oczywiście komuniści nie chcieli niczego narzucać i spokojnie można było pozostać przy polskim paszporcie, nikt wszakże na siłę nie będzie nikogo wynaradawiał – Rosjanie to nie Niemcy, a wolność wpisana była w kanony wyznawanych przez nich idei. Był w tym wszystkim tylko jeden mały kruczek, o którym Margolin niebawem się przekonał. Przez pięć lat spędzonych w obozie pracy poprawczej , ów inteligent zamieniony został w kalekę. Wyszedłszy na wolność i powróciwszy do upragnionej Palestyny, zasiadł do pisania „Podróży
do krainy zeków”, książki, która miała być przede wszystkim hołdem dla tych, których pozostawił za obozowymi zasiekami. Świat przyjął wspomnienia Margolina chłodno, jeśli nie wręcz obojętnie. Dość rzec, że dzieło to do dziś nie zostało wydane po hebrajsku, w Rosji również żadna oficyna się nim nie zainteresowała. Przekład, który trafił do księgarń nakładem Wydawnictwa Czarne jest edycją pełną, nie okrojoną – poszatkowanie jej przez redaktorów było, niestety, normą przy poprzednich wydaniach.
Część pierwsza, zazwyczaj pomijana we wcześniejszych edycjach, traktuje o „sowietyzacji podbitego kraju” i błyskawicznej re-definicji narodowości na ziemiach polskich, jaką uskuteczniali wyzwoliciele w walonkach. Prześledzimy tu drogę Margolina do Pińska, a potem pobyt w tym miasteczku, gdzie marzył o wyjeździe do Palestyny, do rodziny i domu. Narastającej niecierpliwości podczas oczekiwania na wizę towarzyszyła coraz większa frustracja – w książce znajdziemy bardzo mocne stwierdzenie, jakoby przedstawiciele angielskiej administracji w Palestynie byli pomocnikami katów narodu żydowskiego. Przeczytamy tu również piękną opowieść o Meirze Rozenblumie – wątłym, słabym człowieczku w swym mikrym i lichym jestestwie skupiającym cechy epoki, wyrażając duchową istotę i los całego pokolenia. Siłą „Podróży do krainy zeków” są właśnie takie epizody, migawki, plastyczne obrazy, które pozostaną w pamięci na długo, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Niejednokrotnie, czytelnik będzie przypominać sobie rozczulający opis
wędrówki starego doktora Margolina, stukającego laską w bramę komendy NKWD, po czym, ciężko westchnąwszy, wracającego do domu jako cichutki, bezsilny strzęp człowieka, ucieleśnienie niemocy jednostki wobec czerwonego kombinatu. Znajdziemy tu również opowieść o pińskich Żydach, którzy, jak napisał autor, zginęli dlatego, że nie mieli odwagi pozostać sobą do końca.
19 czerwca 1940 roku milicjant zabrał Margolina na komendę, ot, tak, na chwilkę, na rozmowę. Pokłosiem owej rozmowy był areszt i sąd – całość bardziej przypominała perypetie Józefa K., niźli jakąkolwiek namiastkę działania wymiaru sprawiedliwości.
W kolejnych częściach poznajemy poszczególne aspekty obozowego życia, gdzie, pod wpływem narodowej katastrofy, znikały podziały i różnice; jak twierdzi Margolin, właściwie nie ufano jedynie polskiej młodzieży, milczącej, zamkniętej, izolującej się. Autor widział w nich potencjalnych faszystów, hodujących w sobie nienawiść potęgowaną poprzez obozowe realia.
Czerwiec 1941 przyniósł wybuch wojny z Niemcami i mozolną wędrówkę drogą katorżników, prowadzącą do malowniczej Kruglicy, łagpunktu stanowiącego z pozoru miasteczko medyczne, w rzeczywistości zaś będącego kolejnym miejscem, gdzie nie tylko niszczono ciało, ale i ducha, wszak śmierci fizycznej towarzyszyła śmierć moralności i norm. Zekowie czekali tam - jak zwykle - na amnestię, wysuszeni, pokurczeni, z rozpadającymi się ciałami. I tutaj również na pierwszy plan wychodzą towarzysze niedoli Margolina, tacy jak chociażby Iwan Kuzniecow, nauczyciel literatury rosyjskiej, człowiek światły, uczony, człowiek, który za miłość do słowa pisanego dostał 10 lat w łagrze. Chciał mówić uczniom o książkach, kazano mu przekwalifikować się na fizyka; nie wyraził zgody, zgłoszono gdzie trzeba – kolejny kontrrewolucjonista spacyfikowany. W Kruglicy, jedząc trawę i odczuwając przerażający głód, z biegiem czasu życie nabierało cech cichego, spokojnego szaleństwa, eksperymentalnego domu wariatów. Każdy z „pensjonariuszy” ulegał
tu upiornej deformacji, brzydnąc, gnijąc, wkładając przydziałowy burszłat na ciała i duszę. Kiedy czytali „Wspomnienia z domów umarłych” Dostojewskiego, śmiali się i… zazdrościli. Carska katorga z czasów Mikołaja I, zestawiona z komunistycznymi obozami pracy, była dla towarzyszy Margolina sielanką, w której przy życiu trzymała zesłańców pewność, że wraz z końcem wyroku wyjdą na wolność. Zekowie takiej pewności nie mieli. Zazdrościli nawet tym, którzy umierali godnie, czy to w śnieżnobiałej pościeli, czy z bronią w ręku, ba! Psom nawet, które u schyłku życia wpełzają do swoich bud, by tam , w ciszy, zgasnąć. Byli pionierami obozowej śmierci, jak autor celnie stwierdził, awangardą milionowego pochodu umarłych, anonimową masą mięsa roboczego. Zdziesiątkowani dystrofią, ośmielali się jedynie śnić o wolności, a sny stawały się miarą wewnętrznego oporu i negacji życia obozowego. Śnić, i coraz bardziej zapadać się w neurozach, jak nieszczęsny Alosza, który zwariował, bo nie mógł zrozumieć, czemu nie może wrócić do
domu, skoro niczego złego nie uczynił.
„Podróż do krainy zeków” zawiera mnóstwo świetnych bon motów, celnych stwierdzeń, m.in. choćby takich, jak niniejszy: „tragizm sytuacji polskich żydów polegał na tym, że jedni byli „niezmiernie szczęśliwi” ratując się u bolszewików przed Niemcami, a inni tak samo „niezmiernie szczęśliwi”, że ratują się przed bolszewikami u Niemców”. Myśl Soso nazywa Margolin „genialną stalinowską polityką Genstapo, nawiązując do Geheime Staatspolizei – obydwa reżimy niewiele się dlań różniły. Przez krótki czas wierzył, że jego zamknięcie w obozie jest horrendalną pomyłką, rychło jednak uświadomił sobie, że to nie pomyłka, a norma, fundament, podstawa istnienia komunistycznej dyktatury, a zarazem logiczna jej konsekwencja. Jeśli bowiem państwowe planowanie produkcji prowadzi do przymusowej pracy, to ta ostatnia musi wiązać się z sankcjami w postaci obozu. Pozostaje pytanie, które zadawałem sobie jeszcze przed lekturą, czy po „Archipelagu Gułag” i „Innym świecie” i po innych pracach wpisujących się w bogaty nurt literatury
łagrowej, można jeszcze coś nowego w tej materii odkryć. Czy będzie mną w stanie wstrząsnąć ta książka, kiedy przeczytałem już tysiące stron stanowiących świadectwo i oskarżenie chorego, paranoicznego systemu. Świadectwo, które powinno być doskonałym remedium na wszystkie ciągoty współczesnych ku czerwonym ideom – sam Margolin napisał, że każdy z nas ma obowiązek znać prawdę, a jeśli ktoś jest sympatykiem ustroju komunistycznego, to podwójnie zobowiązany jest wiedzieć, co się dzieje za jego kulisami. Wiedzieć, co skrywają te wszystkie szczytne idee powszechności, równości, sprawiedliwości, rewolucji społecznej i wszystkiego tego, co się roiło w umysłach odrealnionych teoretyków. Bowiem, co podkreślał autor, pojęcie „obozy radzieckie” to nie tylko metoda, sztandar i symbol reżimu, ale coś, co przekracza granice sporów politycznych, agitacji i kontragitacji: ludzie w niewoli. Myślę jednak, że zbytnim uproszczeniem byłoby po prostu nazwanie „Podróży do krainy zeków” kolejną antykomunistyczną pracą rozliczeniową
czy oskarżeniem systemu. Autor podkreślał, że stosunek do problemu obozów radzieckich jest dlań miernikiem przyzwoitości człowieka i, oczywiście, można traktować jego dzieło jako książkę przeciw uciskowi, złu i wielkiej niesprawiedliwości. Niemniej napisał ją przede wszystkim w obronie milionów żywcem pogrzebanych, cierpiących i uciskanych. W obronie tych, którzy wciąż umierali w archipelagu gułag – praca ta powstała w latach 1946-1947, kiedy to codziennie o świcie, latem o godzinie piątej, a zimą o szóstej, wciąż rozbrzmiewał sygnał obozowej pobudki. Sygnał, który, przywoływany z pamięci, budził również Margolina, śpiącego w swym śródziemnomorskim, ciepłym domu, lata całe od wyjścia z łagru. „Podróż do krainy zeków” to książka, która ma sprawiać – i sprawia - że czytelnik poczuje, jak się żyje w obozach, które nie należą li tylko do ponurej przeszłości, ale są zakorzenione również w teraźniejszości. Wystarczy wytężyć słuch, by usłyszeć to, co Margolin słyszał zarówno przez 5, jak i przez ostatnich 26 lat
życia poza obozem. Zarówno to przesłanie, jak i dystans oraz autoironia autora, o której wspominał również we wstępie Jerzy Czech, który „Podróż do krainy zeków” znakomicie przełożył, stanowią jeden z wielu walorów tej pracy, obok której ciężko przejść obojętnie.