Trwa ładowanie...
recenzja
22-12-2013 12:29

Gdy „inni” zaczyna znaczyć „gorsi”

Gdy „inni” zaczyna znaczyć „gorsi”Źródło: "__wlasne
d42asyv
d42asyv

Mieszkają w tej samej wsi albo w tej samej dzielnicy. Co prawda niektórzy z nich inaczej się modlą i w inne dni świętują, niektórych można odróżnić od sąsiadów tylko „po sposobie drapowania sari, kształcie kości policzkowych czy zapachu olejku do włosów” [s.14] (w razie potrzeby równie dobrze możemy tu wstawić sposób wiązania chustki na głowie albo przystrzygania zarostu, długość nosa, odcień cery, brzmienie imion i nazwisk czy też charakterystyczny akcent), ale te różnice nie przeszkadzają im kupować w tych samych sklepach, jeździć tymi samymi autobusami, oglądać tę samą telewizję. Ich dzieci chodzą do tych samych szkół i razem się bawią, a kiedy zaczynają dorastać, wcale nie tylko spośród „swoich” wybierają sobie przyjaciół i obiekty pierwszych miłości. Z biegiem czasu coraz bardziej stapiają się ze sobą i może się wydawać, że nic nie zakłóci tej harmonii. Tylko że nagle znajduje się ktoś, kto potrafi przekonać jednych, że drudzy są gorsi. Albo całkiem źli. Ten motyw się powtarza bodaj od początku historii
świata. Weźmy tylko ostatnie pięćdziesiąt lat, w porządku przypadkowym: sunnici i szyici, Izraelczycy i Palestyńczycy, Tutsi i Hutu, Serbowie, Chorwaci i Bośniacy. A także Syngalezi i Tamilowie (i w tle kilka innych mniejszości etnicznych lub religijnych), o których pisze w swojej powieści Ru Freeman.

Kiedy do domu przy bocznej uliczce wprowadzają się Hearthowie (niech nas nie zmyli europejskie nazwisko – podobnie jak mniej więcej połowa mieszkańców Sal Mal Lane, Savi i jej mąż to autochtoni z jakąś niewielką domieszką angielskich czy holenderskich genów) z czwórką dzieci, nic jeszcze nie zapowiada wydarzeń, które rozegrają się za kilka lat. Mała Devi znajduje opiekuna w osobie Raju Josepha, który, choć niewiele młodszy od jej rodziców, ma umysł kilkunastolatka i niewinną ufność przedszkolaka. Nihil zaprzyjaźnia się ze schorowanym starcem, którego córka Kala staje się powierniczką i nauczycielką jego brata Surena, nade wszystko kochającego muzykę. Oczywiście, są ludzie, których kłuje w oczy czyjś lepszy status materialny albo większa popularność w środowisku, ale gdzie takich nie ma? Tylko że na ogół nie mają sposobności, by sąsiadom naprawdę zaszkodzić...

Historia zwykłych ludzi, na których życiu kładzie się cieniem konflikt etniczny, umiejętnie rozkręcony przez politycznych podżegaczy, opowiadana jest przede wszystkim z perspektywy najmłodszych. Obiektyw narratora wycelowany jest na przemian to w któreś z czworga dzieci Hearthów – Surena, Rashmi, Nihila lub Devi - to w bliźniaczki Bolling lub ich starszego brata Sonnę, rzadziej w braci Silvów. Z dorosłych najwięcej uwagi skupia na sobie Raju, patrzący na świat oczami dziecka. Ale nawet w całym tym dziecięcym podzbiorze mieszkańców Sal Mal Lane różna jest percepcja otoczenia i różny stopień świadomości tego, co się dzieje. I nie jest to uwarunkowane tylko wiekiem i poziomem intelektualnym. Mali Hearthowie, wychowani w domu tolerancyjnym i otwartym na wiedzę, chcą przede wszystkim zrozumieć charakter i podłoże zamieszek, wypytując o to ojca, nauczycielkę, kolegów w szkole (nawiasem mówiąc, te fragmenty powieści wydają się lekko nużące; trzeba jednak pamiętać, że historia Sri Lanki nie jest czymś powszechnie
znanym, a chcąc ją nieco przybliżyć czytelnikom, autorka musiała wpleść stosowne wypowiedzi albo w narrację, albo w dialogi. Czy wybrała właściwe rozwiązanie, niech każdy sam oceni) . Nie znaczy to, że zebrawszy dość informacji, będą chcieli zająć stanowiska po jednej czy drugiej stronie – inaczej niż Mohan i Jith Silvowie, którym od maleńkości wpajano pogląd o niższości Tamilów, inaczej niż Sonna, któremu właściwie obojętne jest pochodzenie sąsiadów (przecież sam ma w sobie trochę tamilskiej krwi!), za to buzuje w nim gniew na wszystkich, którzy w jego mniemaniu uważają się za lepszych od niego.

Właśnie poprzez Sonnę, niebędącego nawet figurą z pierwszego planu, autorka demonstruje swoją wiedzę psychologiczną i potencjał tworzenia wyrazistych emocjonalnie postaci. Nie każdy potrafi wykreować bohatera, budzącego u czytelnika mniej więcej w takiej samej proporcji antypatię, jak współczucie. Bo Sonna jest zły – złośliwy, agresywny, skłonny do przemocy. To prawda. Ale spójrzmy na korzenie tego zła, które się w nim zalęgło. „Francie Bolling, dawniej gwiazda filmowa, oraz Jimmy Bolling, niegdysiejszy Mister Sri Lanki” [s.77] żyją w ubóstwie, dręcząc się wspomnieniami swoich niespełnionych ambicji, których nawet nie mogą przelać na dzieci – nieurodziwe i pozbawione predyspozycji do zawodów artystycznych. Francie znosi ten los stosunkowo biernie, za to Jimmy topi zawiedzione nadzieje w alkoholu i wyżywa się fizycznie na synu – zwłaszcza od chwili wypadku, za który niesłusznie obwinia chłopca. Sonna nie może lub nie potrafi odpłacić ojcu pięknym za nadobne, co sobie rekompensuje znęcaniem się nad Raju,
który, choć fizycznie silny, nie potrafi się bronić. A gdyby dano mu szansę, czy nie powściągnąłby tych swoich destrukcyjnych zapędów? Przecież potrafi wyobrazić sobie siebie „w roli starszego kolegi, mądrego, który pomaga dzieciakom takim, jak te od Hearthów” [s.167]! Tylko że wyobraźnia sobie, a życie sobie...

d42asyv

Prócz ładnie rozegranej warstwy psychologicznej i dość wyraziście nakreślonego tła polityczno-społecznego do zalet powieści należy dopracowany styl i język, którego próbkę – razem z wykładem autorskiej strategii twórczej – daje Freeman w przedmowie:

„Jestem zaledwie powietrzem opływającym tamte domy, spoczywającym na werandach, gdzie mężowie i żony wracają do minionych dni, gdzie patrzą w przyszłość i ukradkiem porównują te widoki do sytuacji sąsiadów. Jestem ulicą, w której objęciach dzieci rozgrywają mecze uproszczonej wersji krykieta, parząc się w stopy, gdy zaliczają runy z kawałkiem deski w dłoniach, albo bawią się w cykora, gdy czasem na czterystu metrach krzywizny mojego kręgosłupa zjawi się jakiś pojazd. Jestem składową pragnień, tych śpiesznych i gwałtownych, dniem i nocą szukających właściciela, ale też tych cichych, spokojnych, które przeniosły się na inne ulice, do innego państwa, w inne życie, może już to po śmierci. Jestem wszystkimi myślami − krnąbrnymi, pożądliwymi, osamotnionymi, które wypływają z codziennych lęków, a także tymi, co wyrastają cegła za cegłą z napomknięcia o tragedii, tymi, co pną się niebosiężną spiralą, niesione radosnym podnieceniem, lub też cicho podśpiewują ze szczęścia. By opowiedzieć historię rozbieżnych ludzkich
losów, gawędziarz musi być wszystkim − i niczym. Jak ja. Wybacz mi, proszę, jeśli czasem dostrzeżesz cień specjalnych względów, ślad niezasłużonej wielkoduszności wobec któregoś chłopca czy starca. Znacznie łatwiej być wszystkim i niczym niż ukryć miłość”[s.16].

Tłumaczka dołożyła wszelkich starań, by jak najpiękniej oddać te walory języka autorki, popełniając tylko jeden błąd, zresztą dość pospolity, mianowicie zapominając, że w języku angielskim nazwisko w liczbie mnogiej przyjmuje końcówkę „s”; „Bandaranaikes” to zatem nie „Bandaranaikesowie”, tylko „rodzina Bandaranaike” czy, bardziej potocznie, ale i tak bardziej poprawnie, „Bandanaraikowie”. To jednak w żaden sposób nie zmienia faktu, że mamy do czynienia z powieścią dobrą – i dobrze przetłumaczoną.

d42asyv
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d42asyv