Trwa ładowanie...
recenzja
25-09-2012 12:27

Gardzę i nienawidzę, ale pieniądze wezmę

Gardzę i nienawidzę, ale pieniądze wezmęŹródło: Inne
d1gmyhs
d1gmyhs

Thomas Bernhard (1931-1989) to wzorcowy przykład twórcy, którego albo się kocha, albo nienawidzi. Owszem, praktycznie o każdym pisarzu można tak powiedzieć, ale mało kto potrafi u czytelników oraz – w jeszcze większym stopniu – u tych, którzy programowo go nie znoszą, wzbudzić tak wielkie i skrajne emocje jak austriacki prozaik.

Osobników nie mogących Bernharda ścierpieć (nie chodzi bowiem tylko o jego prozę i dramaty, niechęć ta dotyczy często również samego pisarza, poszczególnych epizodów jego biografii, wywoływanych przezeń skandali itd.) nijak nie uda się nam przekonać do (ich zdaniem – urojonej i niczym nieuzasadnionej) wielkości austriackiego prozaika. Irytuje ich zarówno wymagająca forma, styl (długie, wielokrotnie złożone zdania, liczne powtórzenia i wariacje, opętane monologi zamiast tradycyjnej fabuły), jak i treść tej prozy – wszystkie te wściekłe ataki na Austrię i Austriaków, niekończące się egzystencjalne tyrady, pisane żółcią ataki na głupotę całej ludzkości (z pojedynczymi wyjątkami, a i to nie zawsze), krytyka wszystkich i wszystkiego. Jakbyśmy dzisiaj powiedzieli – opanowane do perfekcji hejterstwo w literackim wydaniu. A zdaniem jego przeciwników po prostu hejterstwo.

Rozpędzam się w tej mało pozytywnej charakterystyce Bernharda, bo choć sam twórczość autora „Zaburzenia” cenię wysoko, jednocześnie rozumiem uwagi krytyków i sceptyków. Nie ulega bowiem wątpliwości, że czytanie Bernharda nigdy nie jest doświadczeniem miłym i przyjemnym. To raczej przeczołgiwanie się przez kolejne obsesyjne monologi, mozolne przedzieranie przez gęstą siatkę mocnych zdań, niewygodnych prawd i (często) niesprawiedliwych sądów. Czy lektura „Moich nagród” sprawi, że nieprzekonani nagle zaczną ciepło myśleć o autorze „Mrozu”? Oczywiście, że nie.

„Moje nagrody” to Bernhard w postaci czystej, choć pewnym pocieszeniem dla jego nieprzejednanych wrogów może być fakt, że książka liczy zaledwie nieco ponad 100 stron, więc nawet jeśli męka lekturowa, to już nie tak potężna jak w przypadku „Autobiografii” (448 stron) czy „Wymazywania” (550 stron). Na książkę składają się autobiograficzne opowieści pisarza na temat nagród literackich, które otrzymywał w czasie swojej „kariery literackiej”. Tytuły kolejnych rozdziałów to jednocześnie nazwy kolejnych nagród – Nagroda Juliusa Campego, Odznaczenie Honorowe Koła Kultury Federalnego Związku Przemysłowców Niemieckich (!), Austriacka Nagroda Państwowa w dziedzinie literatury czy Nagroda Büchnera.

d1gmyhs

Właściwie już od samego początku, od momentu publikacji debiutanckiej powieści „Mróz” w 1963 roku, krytycy i jurorzy literaccy – zupełnie jak czytelnicy – podzielili się na tych, którzy Bernharda cenili i tych, którzy nie chcieli o nim nawet słyszeć. Biorąc pod uwagę ataki na pisarza, liczne negatywne recenzje czy paszkwile poświęcone jego twórczości, którymi sam zainteresowany – jak się wydaje – chlubił się i brzydził jednocześnie, przyznać trzeba, że z pozazdroszczenia godną regularnością wręczano mu kolejne literackie nagrody i odznaczenia.

Bernhard miał do tych wszystkich laurów dość specyficzne podejście: „Po Nagrodzie Juliusa Campego, jedynej, którą przyjąłem z ogromną radością, ilekroć miałem przyjąć jakąś nagrodę, mdliło mnie w żołądku i za każdym razem wzbraniała mi tego głowa”. Wytrawni czytelnicy austriackiego pisarza mogliby pomyśleć, że Bernhard, twórca przeciwny oficjalnym honorom, patetycznym wystąpieniom i literackim spędom, nagród nigdy nie przyjmował, ale nic podobnego. „Przez te wszystkie lata, kiedy obsypywano mnie nagrodami, byłem jednak zbyt słaby, by odmówić. To poważna skaza mojego charakteru, myślałem. Gardziłem tymi, co dawali nagrody, ale nigdy zdecydowanie nie odmawiałem przyjęcia. Wszystko to wydawało mi się wstrętne, ale najwstrętniejszym wydawałem się sobie ja sam. Nienawidziłem tych ceremonii, ale brałem w nich udział, nienawidziłem fundatorów nagród, ale brałem od nich pieniądze. Dziś już bym tego nie zrobił” – pisze w jednym z ostatnich rozdziałów książki, a zdania te można jednocześnie potraktować jako zgrabne
streszczenie „Moich nagród”.

I tak, czytamy obszerne akapity poświęcone duchowym i fizycznym mękom Bernharda, który otrzymuje dane wyróżnienie, wyróżnienie, którego wcale nie chce i którym gardzi, ale które – ku swemu przerażeniu – koniec końców jednak przyjmuje. Dlaczego godzi się na te „piekielne męki” i nie odmawia fundatorom/organizatorom/jurorom? Powodem są, oczywiście, towarzyszące nagrodom pieniądze. Przy okazji nagrody wręczanej mu w Ratyzbonie rozpisuje się na temat swojej awersji względem tego rodzaju zimnych i odpychających miejscowości: „Jakże nienawidzę tych średniej wielkości miast z tymi ich słynnymi pomnikami architektury, którymi dają się okaleczyć na całe życie ich mieszkańcy. Tych kościołów i wąskich uliczek, w których wegetują ci coraz bardziej tępi ludzie”. I dalej: „Na szczęście myślałem wciąż o ośmiu tysiącach marek. […] tyle zebrało się długów, teraz będę mógł je wszystkie spłacić, pomyślałem. I trochę mi jeszcze zostanie, pewna suma wyłącznie dla mnie”.

Za nagrodę od miasta Brema kupuje sobie Bernhard dom, Nagroda Juliusa Campego pozwala pisarzowi na kupno samochodu (biały triumph herald), a Nagroda Antona Wildgansa na wymianę „niemal doszczętnie przegniłych zewnętrznych skrzydeł okien w moim domu” itd. W rozdziale poświęconym tej ostatniej nagrodzie laureat wyjaśnia: „W ogóle myślałem, że człowiek, jeśli mu proponują, zawsze powinien przyjmować pieniądze i nie zaprzątać sobie zbyt długo głowy tym, że niby jak i skąd znowu, wszystkie takie rozważania to tylko koniec końców przemyślna hipokryzja, dlatego zamówiłem u miejscowego stolarza zewnętrzne okna, z myślą, że w ten sposób oszczędzę sporo pieniędzy na ogrzewaniu”. To jeszcze nie wszystko, dalej bowiem Bernhard podbija stawkę: „Od każdego przyjąłbym dwadzieścia pięć tysięcy szylingów, również od pierwszego lepszego z ulicy. Nikt nie zarzuca ulicznemu żebrakowi, że bierze od ludzi pieniądze, nie zapytawszy, skąd oni biorą pieniądze na to aby mu dawać”.

d1gmyhs

Czyżby Bernhard sugerował nam, że jest kimś na kształt literackiego żebraka? I jak to szczere wyznanie ma się wobec jego wielokrotnie wyrażanego sprzeciwu wobec państwowym nagród, dotacji czy stypendiów („Jakże w ogóle cuchnie dziś całe to bagnisko subwencji, idzie stamtąd odór do samego nieba”)? Nijak. Bernhard wielokrotnie sam sobie przeczy, sam ze sobą polemizuje, sam siebie, swoje przemyślenia i zdecydowane sądy wyśmiewa. Raz z obłudą, cynizmem i hipokryzją walczy, a raz sam staje się ich gorliwym rzecznikiem i wyznawcą. Powszechnie uważa się Bernharda za pisarza bezlitośnie rozprawiającego się z Austrią i jej mieszkańcami, jej zaściankowością i głupotą, jej elitami politycznymi i artystycznymi – długo można by tę wyliczankę kontynuować, takich „hejterskich występów” w „Moich nagrodach” też nie brakuje.

Dla mnie jednak austriacki pisarz jest przede wszystkim mistrzem uników, manipulacji, oszustw, gier i zabaw literackich, zmienianych wciąż masek i mistyfikacji, jest również mistrzem specyficznego, mrocznego i nie dla wszystkich akceptowalnego poczucia humoru. Wszystkie te elementy znajdziemy również w niewielkich objętościowo „Moich nagrodach” i to dzięki ich zmyślnemu połączeniu lekturę książki uważam za satysfakcjonującą i, nie ma co kryć, niezwykle zabawną. Nie zmienia to faktu, że dla przeciwników Bernharda będzie to jeszcze jedna żałosna, trująca mikstura złożona z żółci, nienawiści, egocentryzmu, pychy, obłudy i pesymizmu. Cóż, oni również mają rację.

d1gmyhs
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1gmyhs