Dlaczego nie wydaje się już powieści przygodowych dla młodzieży, które nie byłyby początkiem jakiegoś cyklu? Coś strasznego, potwornego uczynił temu gatunkowi Harry Potter i jego ogromny sukces. Każdy autor próbuje powtórzyć osiągnięcie Rowling, ale nikomu to się jeszcze nie udało. Brakuje odpowiedniej atmosfery, niszy na rynku, talentu, czy umiejętności. Albo Harry się rozepchał i nie dopuszcza do tronu nikogo innego. Wszystkim tym cyklom, takim jak choćby seria Zwiadowcy Johna Flanagana, brakuje jednak podstawowej cechy, która przesądziła o sukcesie sagi o Potterze. Skończywszy pierwszą część, wcale nie czekamy na kolejne przygody postaci, świat przedstawiony w powieści nie wydaje się na tyle rozwinięty, żeby stanowić interesujące tło dla snucia dalszej narracji. Symptomy tej właśnie choroby, bezwarunkowego dążenia do wielotomowego sukcesu, pokazuje Muzeum i szafir, czyli pierwszy odcinek Niezwykłych przygód Tomka Scatterhorna.
Tomek to dwunastolatek, którego ojciec znika gdzieś w Azji podczas wyprawy badawczej. Matka postanawia zdziwaczałego tatuśka odnaleźć, a chłopca zostawia u ekscentrycznego wujostwa opiekującego się starym, rodzinnym muzeum pełnym wypchanych zwierząt. Miejsce to założył w 1900 roku praszczur Tomka, Sir Henry Scatterhorn, słynny myśliwy, oraz August Catcher, genialny taksydermista. Muzeum dosłownie się rozpada, a wujek Jos, typowy mieszczanin z zacięciem do slangu marynarskiego, nie jest sobie w stanie poradzić z naprawami. Tomek rozpoczyna zwiedzanie miejsca i odkrywa, że zgromadzone w nim „eksponaty” żyją własnym życiem, a w kufrze jest przejście do innej epoki.
Tak zaczyna się przygoda, która powinna być interesujące, a jest irytująca. Słynny przodek, tajemnicze muzeum i gadające eksponaty powinny wystarczyć do stworzenia wciągającej fabuły na trzysta stron. Gdyby autor na tym poprzestał wyszedłby mu solidny średniak. W pewnym momencie książka przestaje jednak skupiać się na tajemnicach muzeum, a zaczyna niebezpiecznie wplatać kiepskiej jakości motywy science-fiction, takie jak choćby podróże w czasie.
Nie można odmówi książce kilku ciekawych pomysłów, jak choćby tego z muzeum i ożywionymi eksponatami. Sam budynek, związane z nim tajemnice, ukryte zakamarki aż wołają o większą ilość poświęconych im stron. Tymczasem narrator zapomina o tym miejscu bardzo szybko, wpadając w spiralę kolejnych nieprawdopodobnych wydarzeń wywołanych przez podróże w czasie. Ginie tu myśl przewodnia powieści, przez co trudno sobie wyobrazić, o czym może opowiadać kolejna część. Końcówka książki jest wyjątkowo kiepska, rozwiązane akcji naciągane i narzucone. Powieść rządzi się swoimi prawami i jest tak z jakiegoś powodu. Szczególnie literatura popularna powinna podążać za ustalonym schematem, bo jest sprawdzony. Chancellora zaś poniosły chęci i wyobraźnia. Głównie przez te elementy Muzeum i szafir w zbyt wielu momentach rozchodzi się w szwach. Autor gromadzi popkulturowe motywy fantastyczne jeden za drugim, spiętrza je i miesza aż powstaje z tego niesamowity galimatias, w którym gubi się jakoś główna postać i jego przygody.
Sam Tomek zresztą jest postacią bezbarwną, pustą nawet jak na powieść popularną, pozbawioną nawet tej typowej, jednej głównej cechy, który wyróżniłaby go w tłumie podobnych bohaterów. Szkoda, że tytuł sugeruje kolejne części, o wiele lepiej, żeby te przygody skończyły się na jednorazowym wyskoku.