Francuskie tropy dla kobiet, dla smakoszy i dla wszystkich innych też
Lat temu, powiedzmy, czterdzieści takiej książki najpewniej by na polski nie przetłumaczono, bo jakiż z niej pożytek byłby w epoce, gdy nawet tak banalne wypady zagraniczne, jak zwiedzanie Pragi czy udział w studenckiej praktyce robotniczej w którymś z bratnich krajów wymagały wypisywania kilometrowych formularzy i wielogodzinnego wystawania w kolejkach po paszport, a cóż dopiero było mówić o terenach za berlińskim murem!?
Artystom i naukowcom było trochę łatwiej, ale oni przewodników turystycznych nie potrzebowali – pierwsi jechali na wernisaże lub występy, a czas wolny spędzali w towarzystwie miejscowych kolegów po fachu, drudzy na kongresy czy stypendia, podczas których wolnych chwil było niewiele. A jeśli nawet ktoś był szczęśliwym posiadaczem zaproszenia od dalekiego kuzyna, którego przodkowie wyemigrowali do Francji za chlebem, posiadane środki finansowe raczej nie wystarczały mu na zwiedzanie pełną gębą, ba, nawet półgębkiem… (użyta tu metafora nie jest bezzasadna: za chwilę uzyskamy potwierdzenie, że narząd smaku odgrywa nader istotną rolę w procesie poznawania tego kraju). Dziś mamy sytuację diametralnie inną, przynajmniej jeśli idzie o kwestie papierkowe (bo ze zdolnością nabywczą zawartości naszych portfeli nadal pozostajemy w tyle: 10-15 € za wstęp do muzeum to dla Szweda czy Niemca grosze, dla nas wcale nie), więc nie można wykluczyć, że pewnego pięknego lata zechce nam się udać w stronę, gdzie płynie Rodan i
Sekwana. A wtedy cóż bardziej pożytecznego, niż garść wskazówek, podsuwających nam, co i gdzie warto zobaczyć?
A garść to solidna, bo licząca ponad pięćset stron (tekstu, a nie ilustracji z kilkunastowersowymi objaśnieniami). Amerykańska dziennikarka Marcia DeSanctis spędziła we Francji kilka lat, zdążyła więc dostatecznie poznać opisywane miejsca, zachowując przy tym cenną perspektywę osoby patrzącej z zewnątrz (bo dla tubylca, wiadomo, w ostatecznej ocenie liczą się zupełnie inne walory niż dla turysty). Jak przystało na taki subiektywny przewodnik, nie znajdziemy tu metodycznego wyliczenia wszystkich zabytków, osobliwości, hoteli i placówek gastronomicznych. Każdy rozdział to pełna uroku gawęda, stanowiąca połączenie wspomnień autorki z pobytu w danym miejscu (albo miejscach, bo wbrew tytułowi często na jedną opowieść przypada kilka punktów geograficznych) z garstką szczegółów historycznych, geograficznych, kulinarnych; proporcja ich jest dziełem przypadku, czy raczej nie tyle przypadku, co swobodnego szperania w pamięci, może się więc zdarzyć, że w jednym znajdziemy głównie skróconą biografię jakiejś ważnej
osobistości (na przykład naszej rodaczki Marii Skłodowskiej-Curie), w innym opisy obrazów, które autorkę w danym muzeum zafascynowały, a jeszcze gdzie indziej mini-reportaż z zakładów perfumiarskich, wytwarzających między innymi pachnidła komponowane na poczekaniu przez klienta, albo przegląd specjalności kilku wytwórni czekolady (wszystkich w jednym mieście!). No właśnie, czekolada i te wszystkie inne smakowitości… Patrząc na fotografię autorki na ostatniej stronie okładki można by sądzić, że należy ona do tych pań, które nałogowo dbają o linię, żywiąc się głównie sałatą, jogurtem niskokalorycznym i wodą z cytryną, ale z tekstu niedwuznacznie wynika, że absolutnie nie stroni od przyjemności stołu. Wystarczy spojrzeć, jak pisze o tych kawałkach czekolad w różnych smakach, którymi ją uraczył właściciel czekoladziarni w Bayonne, o tarcie z górskich jagód zapijanej ziołowym likierem, koktajlu z szampana, grenadyny i likieru z marakui, owernijskich serach, liońskich wędlinach, bordoskich ciasteczkach canelé … Po
każdej takiej wzmiance kubki smakowe czytelnika zaczynają sobie wyobrażać doznania, jakie mogą towarzyszyć spożywaniu danej potrawy, i gdyby tak Francja leżała tuż za miedzą, kto wie, czy nie wygoniłyby swojego właściciela na weekendowy wypad z degustacją jakiegoś aligot czy tarte aux cerises…
Ktoś mógłby powiedzieć zgryźliwie, że co to za snobizm tu demonstrujemy, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, a tymczasem w Polsce mamy co najmniej tyleż samo ciekawych obiektów do zwiedzania, pięknych krajobrazów i doskonałych potraw. Też prawda. Sądzę, że w każdym bez wyjątku europejskim kraju (a w pozaeuropejskich zapewne też) dałoby się znaleźć sto miejsc, które każda kobieta mogłaby z przyjemnością odwiedzić. I nie tylko kobieta, bo jeśli dla przykładu weźmiemy ten jeden przewodnik, który dzięki pomysłowości Marcii DeSanctis już powstał, to turysta płci przeciwnej znajdzie coś dla siebie praktycznie w każdym z prezentowanych miejsc, wyjąwszy sklepiki z damską bielizną (rozdział 7). Czemużby więc nie stworzyć analogicznego, zachwalającego atrakcje polskie, czeskie, chorwackie i jakie tylko dusza zapragnie, w taki sam sposób, jak zrobiła to amerykańska dziennikarka: subiektywnie, ale nie egocentrycznie, z dostateczną dozą erudycji, ale nie zanudzając czytelnika nadmiarem szczegółów, barwnie, ale nie
przytłaczająco?
Wracając do „100 miejsc we Francji…”, jedyne, czego tej książce brakuje, to barwniejsza i obfitsza szata graficzna. Nie uwierzę, że autorka podczas swoich wojaży nie robiła zdjęć, a jeśli nawet za pierwszym razem nie dysponowała nowoczesnym sprzętem, to biorąc pod uwagę czas, jaki później spędziła we Francji, musi mieć w swoim archiwum dziesiątki, jeśli nie setki pasujących fotografii. Oczywiście, gdyby chcieć przewodnik zrobić „na bogato”, zaopatrując w liczbę ilustracji stosowną do objętości tekstu, musiałby być dwa razy grubszy i drukowany na papierze takim, na jakim wydawane są pozycje z biblioteki „National Geographic”, a to zauważalnie podbiłoby cenę. Ale tak, jak jest teraz – średnio co trzeci rozdział jedna czarno-biała reprodukcja rozmiarów etykietki z pudełka zapałek – jest stanowczo za ubogo. Rozwiązaniem mogłaby być jedna czy dwie wklejki ze zdjęciami w kolorze. Trudno mieć o to pretensję do polskiego wydawcy – nie stworzy wszak czegoś, czego nie ma w oryginale! – a za to, że sprowadził na nasze
półki tak miłą i inspirującą lekturę, wypada podziękować.