Z zasady staram się nie brać za recenzowanie n-tych części cykli powieściowych, obojętnie jakiego autora i jakiego gatunku, wychodząc z założenia, że jeśli już ktoś te ileś części przeczytał, to zdążył sobie na ich temat wyrobić pogląd i moje zdanie raczej nie wpłynie na to, czy będzie lekturę kontynuował, czy nie, jeśli natomiast jest w tej materii „zielony”, będzie szukał opinii raczej o pierwszym, niż …nastym tomie.W przypadku Pratchetta sytuacja jest o tyle inna, że czytelnik - przynajmniej teoretycznie - może rozpocząć zapoznawanie się z jego twórczością od „Świata Dysku dla Dzieci”, a wtedy właściwie wszystko jedno, czy zacznie od * Zadziwiającego Maurycego i jego uczonych szczurów*, czy od serii przygód pewnej rezolutnej dziewuszki, która w ciągu krótkiego czasu dowiaduje się kilku ważnych rzeczy: że jej rodzinne okolice zamieszkują nie tylko zwykli ludzie, że jej niedawno zmarła babcia była czarownicą i że
ona sama również posiada magiczne zdolności, które okażą się niezbędne dla ocalenia brata z rąk demonicznej porywaczki i dla ratowania całej krainy przed inwazją przerażających stworów z innego wymiaru. W obu tych misjach pomogą jej Wolni Ciut Ludzie - „setki twardych małych ludzików, z których każdy mógłby wygrać konkurs na Najgorzej Złamany Nos” i których miecze „jarzą się niebiesko w obecności prawników”. Dziewczynka nazywa się… no właśnie, tu może wyniknąć pewien problem, bo za sprawą dwojga różnych tłumaczy Tiffany Aching zyskała dwie różne tożsamości: we wcześniejszym przekładzie Doroty Malinowskiej-Grupińskiej została ochrzczona Akwilą Dokuczliwą, zaś w nowszym - będącym przedmiotem tej recenzji - Piotr W. Cholewa pozostawił jej oryginalne imię, zmieniając nazwisko na Obolała.
Nie jest to jednak najważniejsza różnica między oboma tłumaczeniami. Tak się złożyło, że miałam możność czytać je równolegle - i choć nie mogę powiedzieć, by pierwszy z nich był zły, to drugi jest zdecydowanie lepszy (nie mam tu na myśli wierności oryginałowi, którego nie miałam okazji przeczytać w całości, lecz stworzenie specyficznego klimatu, dobrze znanego wszystkim fanom twórczości Pratchetta). Jego przewaga tkwi przede wszystkim w pozostawieniu oryginalnej nazwy plemienia zadziornych mikro-ludków („Fik Mik Figle” Malinowskiej-Grupińskiej, choć dają dobre świadectwo inwencji tłumaczki, pasują raczej do wesołej bajki dla przedszkolaków, podczas gdy neutralni „Nac Mac Feegle” dają się umiejscowić w dowolnym kontekście, nie gubiąc przy tym nawiązania do nazewnictwa szkockich klanów) i ich przywódczyni („kelda” brzmi zdecydowanie bardziej klimatycznie niż „wodza”), oraz w kapitalnej stylizacji gwarowej (Fik Mik Figle Malinowskiej-Grupińskiej przemawiają zwykłą literacką polszczyzną, natomiast gdy odzywa się
dowolny Nac Mac Feegle Cholewy, natychmiast staje człowiekowi przed oczami postać będąca skrzyżowaniem, powiedzmy, Pyzdry z serialu o Janosiku i szkockiego górala z filmu „Braveheart”). Ewentualny zarzut, że zrozumienie języka Wolnych Ciut Ludzi może być zbyt trudne dla potencjalnego adresata powieści, można łatwo odeprzeć: to, że główna bohaterka jest dziewięciolatką, nie oznacza wcale, że jest to książka dla każdego jej rówieśnika. Największą satysfakcję z lektury odniesie czytelnik, który - niezależnie od wieku - zdążył już przeczytać baśnie Andersena, „Opowieści z Narnii”, „Alicję w Krainie Czarów” i „Władcę Pierścieni” lub przynajmniej „Hobbita”, bo dopiero to pozwoli mu wyłapać całe bogactwo Pratchettowskich aluzji.* A na tym poziomie czytelniczego doświadczenia da sobie radę i z quasi-góralską gwarą.*
Choć Wolni Ciut Ludzie nie należą do tych pozycji, przy czytaniu których można się zapłakać ze śmiechu, dawka humoru jest wystarczająca dla poprawienia nastroju, a prócz niej - jak to zwykle u Pratchetta - sporo prawdy o świecie. *Nie tylko o Świecie Dysku - o naszym też… *