Po pierwszych paru stronach rzuciłam się na książkę zachłannie. Bingo! Dlaczego na fundamentalną zmianę życia po czterdziestce monopol mają mieć kobiety? Główny bohater i narrator, Staszek Madej, mieszkał z mamą prawie do pięćdziesiątki. I choć koleżanki z pracy podejrzewały go, że jest nieszczęsną ofiarą szantażu psychicznego, uwikłaną w toksyczny związek emocjonalny z mamusią, albo też doskonale zamaskowanym gejem, prawda była znacznie bardziej zwyczajna. W wypełnionym starymi meblami i książkami poznańskim mieszkaniu żyły sobie spokojnie dwie miłe, bezkonfliktowe, nie ulegające głębszym emocjom osoby, mijały lata, a zatopiony w książkach Staszek (tłumacz i redaktor) nigdy jakoś nie zajął się dorośleniem. Emocjonalnym i społecznym. Śmierć matki burzy mu całkowicie rutynę życia, choć i ten cios bohater przyjmuje, jak to on – cierpliwie i nie ujawniając uczuć. Po raz pierwszy jednak Staszek, zwykle ostrożny i oszczędny, poddaje się impulsowi i kupuje opuszczony, zaniedbany dom w pięknej, ustronnej
okolicy. Zaopatrzony w atlas, lornetkę i aparat fotograficzny wyrusza podglądać ptaki, a znajduje… powieszone na drzewie zwłoki.
I tak zaczynają się trzy splatające się z sobą wątki – budowanie nowego życia z dala od miasta, budzenie w sobie wrażliwości na naturę, radości z pracy rąk, porywów uczuć i namiętności – czyli Grochola w spodniach. Drugi wątek, kryminalny, zbliża, co prawda, Staszka do dwu atrakcyjnych, tajemniczych kobiet, ale też wzmaga jego nieufność i zwiększa dystans do miejscowych. I wątek trzeci – przemyślenia głównego bohatera na tematy religijne. Pasujące do całości jak Piłat do Credo, i sprawiające wrażenie, że autorowi zostało trochę niewykorzystanych notatek po księdzu Groserze. Przypadki księdza Grosera miały jednak wysoką temperaturę emocjonalną, czego się, niestety, nie da powiedzieć o perypetiach letargicznego Staszka Madeja, który, jak się zdaje, moment obudzenia się do życia najwyraźniej przegapił. I może tu właśnie, paradoksalnie, kryje się prawda tej książki, pozornie należącej do modnego podgatunku o tym, jak mieszczuch kupuje zrujnowane, wiejskie siedlisko, gdzieś w Toskanii, Prowansji czy na
Mazurach, po czym najpierw człowiek przemienia dom, a później dom przemienia człowieka. Książki punktowanej rodzajowymi scenkami, językowymi nieporozumieniami i niby-dobrodusznym pokpiwaniem z tubylców z pozycji miastowego besserwissera. Jeśli Chaszcze tak się zapowiadały, to autor nie poprowadził bohatera utartym szlakiem. I bardzo dobrze. Wyżej cenię sobie szarą prawdę o tym, że fundamentalna zmiana życia jest trudna, a może nawet niemożliwa, niż niby-motywujące historie ze zbyt łatwym happy endem.