„Potrzebni ochotnicy na niebezpieczną wyprawę. Niskie wynagrodzenia, przejmujące zimno, ciągłe niebezpieczeństwo, tygodnie całkowitych ciemności. Szczęśliwy powrót niepewny. Dla zwycięzców – honor i chwała”. Tak brzmiało, podobno, legendarne ogłoszenie, które sto lat temu w brytyjskiej prasie zamieścił polarnik Ernest Shackleton, kompletujący załogę statku „Endurance” na rejs po morzu Weddella i trawers Antarktydy. Shackleton, którego kilka lat wcześniej, podczas wyprawy do Bieguna Południowego, brak prowiantu zmusił do zawrócenia z trasy, tym razem postanowił być przygotowanym na każdą ewentualność. Nawet wybuch Wielkiej Wojny nie był w stanie mu przeszkodzić.
Perfekcjonista Shackleton, który podczas półtorarocznej odysei po wysepkach lodowatego morza nie utracił ani jednego spośród swoich dwudziestu siedmiu ludzi, jest zapewne jednym z najbardziej niedocenianych bohaterów wielkich wypraw odkrywczych. Większą sławę zdobyli ci, którzy romantycznie poprowadzili swoje ekspedycje na zatracenie i bohaterską śmierć, niż on, po utracie statku pokonujący 1200 mil antarktycznych wód w kruchych skorupkach łodzi, wspinający się na oblodzone szczyty, dzielny, wytrwały (i dobrze zorganizowany) do szczęśliwego końca. A jeszcze na dodatek, zamiast godnej tego wyczynu chwały i wdzięczności, doczekał się etykietki powszechnie potępianego zabójcy. Ofiarą była Pani Chippy – najsławniejszy kot okrętowy wszech czasów, pierwsza dama „Endurance”, tańcząca jak baletnica po oblodzonych rejach, przemycona na wyprawę przez cieślę „Chippy’ego” McNisha. Kiedy kadłub „Endurance” został zmiażdżony przez napór kry, Shackleton rozkazał, z przyczyn humanitarnych, zastrzelić Panią Chippy i pięć
najsłabszych psów, które, jak stwierdził, nie przeżyłyby na lodzie. Były to jedyne śmiertelne ofiary ekspedycji, ale zabicia Pani Chippy Shackletonowi nie wybaczono. Kotkę upamiętnia do dziś figurka odlana w brązie, spoczywająca na nagrobku cieśli McNisha i poświęcony jej znaczek pocztowy (mam nadzieję, że sam Ernest Shackleton też znalazł się na jakimś znaczku…). Chociaż w „Wyprawie Shackletona” wymieniono z imienia sześćdziesiąt cztery psy, ta smutna i rzeczywiście nie dla dzieci historia padła ofiarą autorskiej cenzury, pomimo, że znalazła się w książce informacja o zastrzeleniu z konieczności kilku psów, a także o tym że zginęło trzech, wymienionych z nazwiska, członków wyprawy „wspierającej” - odejmuję zatem jedną gwiazdkę za to, że Pani Chippy została unicestwiona po raz drugi.
Debiutancka książka Williama Grilla, uhonorowana za ilustracje przez „New York Timesa”, nagrodzona przez prestiżowe londyńskie stowarzyszenie AOI w kategorii „debiut” jest, rzeczywiście, oryginalnym projektem graficznym. A może w ogóle – oryginalnym spojrzeniem na to, czego potrzeba zalewanym potokami migających obrazków, przebodźcowanym dzieciom? Stonowana paleta barw, utrzymana w niebieskościach i brązach, perfekcyjne przejścia od wielkich panoram do bezliku detali, uporządkowanych jednak jak nuty na pięciolinii. Na tych ilustracjach nic nie jest przypadkowym ornamentem, to precyzja, harmonia i konsekwentne dążenie do celu, jak na wyprawie Shackletona. Najciekawsze jednak jest to, że ilustracje rozbudowują główną narrację o bardzo wiele pobocznych wątków, scenek i historii, które czytelnik może wymyślać sobie sam (albo z pomocą rodzica – to doskonała książka do opowiadania jej sobie na nowo, za każdym razem trochę inaczej).
Tekstu w książce jest niewiele, jest to narracja rzeczowa, pozbawiona emocji, dość techniczna. Wydawać by się mogło, ze niewiele można tu zepsuć, ale jeśli się postarać… Wielka szkoda, ze zabrakło redaktora, a do czytelników trafił nie przemyślany i niedbały przekład. Zacznijmy od słownika wyrazów trudnych – najwyraźniej został zupełnie mechanicznie przetłumaczony z angielskiego, bez najmniejszego zastanowienia, które słowa mogą być niezrozumiałe dla polskiego dziecka. Wyjaśniono zatem znaczenie takich słów, jak kadłub, kompas, odmrożenie, sanie, wicher, zamieć, pozostawiając bez wyjaśnienia na przykład kil, lodowiec szelfowy, lód dryfujący, humbak, wysokie morale czy heroicznie. Co do terminologii, to „boki” statku nazywają się burty, „silnik” na statku żaglowo-parowym jest turbiną albo po prostu maszyną – może drobiazg, ale za to „widok suchego lądu, który działał jak magnes” to już niezamierzona, gorzka ironia, jeśli pomyśleć, ze ten zbawczy „suchy” ląd był skalistą wysepką, pokrytą w całości lodowcem.
Odniosłam wrażenie, że autorka tłumaczenia nie zadała sobie podstawowego pytania: do kogo adresowana jest książka, dzieci zmagać się będą zatem ze zdaniami w rodzaju: „linia brzegowa była narażona na trudne warunki atmosferyczne”, albo „wraz z upływem maja i czerwca wyprawę ogarniał zmierzch”.
Bohaterom „wycieńczającej podróży” przez „zdradliwą wodę, która słynęła ze śmiertelnych wichrów” „ręce wykrzywiały się na wiosłach”, ale w końcu jednak „wznieśli wiwat na cześć przyjaciół”.
No cóż, i my wznieśmy wiwat za to, by następnym razem było lepiej, a książkę, mimo wszystko, uważam za piękną plastycznie, ciekawą i wartościową, zasługującą na to, by ją opowiadać i do niej wracać.