Emilian Kamiński chciał umrzeć przed świętami. "Wyreżyserował swoje odejście"
Justyna Sieńczyłło w najnowszej książce o swoim mężu wyznała: "Tydzień przed śmiercią zapytał mnie, czy może już iść, ale poprosiłam, żeby jeszcze został. Bardzo cierpiał i nie chciał być ciężarem". Dziś wdowa po Kamińskim wie, co wywołało u niego śmiertelną chorobę.
Dzięki uprzejmości wyd. Prószyński i S-ka publikujemy fragment książki "Emilian Kamiński. Reżyser marzeń" Patrycji Pawlik, która ukaże się 26 marca.
Justyna Sieńczyłło
Emilian dla wszystkich, ale dla najbliższych Miluś – tak nazywała go mama. Po raz pierwszy z Milusiem spotkaliśmy się podczas próbnych zdjęć do filmu "Szaleństwa panny Ewy" w Wytwórni Filmów przy Chełmskiej. Byłam wtedy jeszcze dzieckiem, jako niespełna 15-letnia dziewczynka z prowincji przyjechałam do Warszawy. Pamiętam, że ubrali mnie wtedy w sukienkę, postawili przed kamerą i mieliśmy do zagrania jedną wspólną scenę. Jako romantyczny malarz zrobił na mnie duże wrażenie, ale prawda jest taka, że postrzegałam go wtedy jako strasznie starego człowieka. Nie było mowy o żadnym uczuciu, on miał przecież jakieś trzydzieści lat!
To był już ostatni etap castingu, Kazimierz Tarnas wybrał mnie spośród tysiąca dziewczyn, ale ostatecznie nie dostałam roli Ewy. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że to szczęście, bo gdyby tak się stało, pewnie nie zostalibyśmy małżeństwem. Jestem przekonana, że nasze drogi by się później rozeszły.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Najbardziej wyczekiwane premiery filmowe 2024 roku
Po "Szaleństwach..." wszystkie dziewczyny się w nim kochały, dosłownie wszystkie. Do tej pory spotykam kobiety, które opowiadają, jak marzyły, żeby to do nich przez okno – tak jak w filmie – wchodził ten przystojny malarz.
Po raz drugi spotkaliśmy się w Teatrze Ateneum, byłam wtedy na drugim, może trzecim roku studiów. Profesor Aldona Krasucka od impostacji zaprosiła mnie na spektakl "Wysocki", przy którym pracowała. To było bardzo ciekawe przedstawienie w reżyserii Wojtka Młynarskiego, a Miluś grał w nim główną rolę. Zapamiętałam go jako niezwykle charyzmatycznego aktora, który świetnie śpiewał, grał na gitarze i wzruszał.
Po spektaklu pani profesor wzięła mnie za kulisy i przedstawiła nas sobie. Emilian wielokrotnie potem powtarzał, że to wtedy mnie poznał, że od tego pierwszego spotkania utkwiłam mu w pamięci, a dokładniej moje oczy. W 1993 roku spotkaliśmy się po raz trzeci. Było to w Teatrze Powszechnym, przy okazji genialnego spektaklu "Na szkle malowane", którym w roli reżysera zadebiutowała Krystyna Janda. No i stało się!
Emilian zafascynował mnie pasją w próbowaniu, był wtedy dobrze zbudowany, ciągle ćwiczył, podciągał się, na czym tylko się dało, bo w końcu miał zagrać główną postać, Janosika. Beata Ścibakówna i inne koleżanki podśmiewały się z jego stylizacji, bo wszystkie ubrania miał w kolorze zbliżonym do khaki. Jak się później okazało, prał je razem w wannie, dlatego też cała jego garderoba miała zielononiebieski odcień i lekko przykrótkie rękawki.
Od pierwszych prób czułam, że mi się przygląda, ale między nami wszystkimi była tam nadzwyczajna energia, coś takiego, co się w teatrze rzadko zdarza – pewien rodzaj bliskości, pasji i chęci zrobienia czegoś fantastycznego. Mimo tego, że naprawdę ciężko pracowaliśmy, panowała świetna atmosfera. Efekt na scenie był fenomenalny, każdy spektakl kończył się półgodzinnymi owacjami na stojąco i bisami.
Miluś mnie nie podrywał, ale zostawiał poziomki w pięknym koszyczku na mojej toaletce w garderobie. Dzieliłam ją wtedy z Dorotą Landowską i Duśką Trafankowską, która zapewniała, że to wyjątkowy człowiek, że on mnie nigdy nie skrzywdzi. Mówiła na niego "braciszek" albo "człowiek samo serce". Robiła wszystko, żebym się nie bała zaangażować, a ja przecież byłam wtedy w związku, który rozkwitał. Z ówczesnym partnerem snułam nawet plany wyjazdu do Stanów, w końcu jednak zostałam – dla Emiliana.
On rozstał się wtedy ze swoją partnerką, nie byli małżeństwem, ale mieli córkę Natalkę. W przerwach między próbami Miluś zapraszał mnie na chińszczyznę przy Senatorskiej, to było nasze stałe miejsce spotkań – oboje lubiliśmy pikantne rzeczy. Powoli zaczęłam się do niego przekonywać i choć krążyły plotki o jego romansach, to czułam wewnętrznie, że powinnam zaryzykować.
Ujął mnie przede wszystkim wielkim sercem, widziałam, jak co rusz komuś bezinteresownie pomaga. Był na każde zawołanie, nawet dla obcych ludzi; wszyscy wiedzieli, że jeśli czegoś będą potrzebować, to jak w dym do Emiliana. Przez to, że opiekował się mamą i Dorotą, czuł się w obowiązku, by pomagać kobietom. Miał charakterystyczną wielką teczkę, a w niej narzędzia, gwoździe i całą resztę życia. Jeździł, naprawiał, odwoził, przywoził, a ja przyznaję, że wiążąc się z nim, weszłam kilku paniom w paradę. Zdarzało się, że ktoś wieczorem rzucił, że źle się czuje, a Emilian potrafił jechać w środku nocy, żeby sprawdzić, czy wszystko jest ok. Trzeba tu dodać, że jego intuicja wielokrotnie ratowała komuś życie. Nie znam i pewnie nigdy nie poznam drugiego takiego człowieka – pomagał nawet tym, za którymi nie przepadał, którzy nie byli wobec niego lojalni.
(...)
Rozumieliśmy się bez słów. Wzięliśmy cichy ślub, na którym było zaledwie trzynastu gości. Sama przygotowałam wesele – gotowałam i podawałam wszystko do stołu, a potem tańczyliśmy boso w ogrodzie w Józefowie. Później oczywiście zaprosiliśmy całą ekipę spektaklu "Na szkle malowane"; cztery dni spędziłam w kuchni na gotowaniu. Takie imprezy organizowaliśmy zresztą dość często i do dziś podobno krążą o nich legendy.
Nasz dom był otwarty, choć paradoksalnie dbaliśmy o swoją intymność, swój mały świat. W branży oboje byliśmy trochę z boku, nie przepadaliśmy za ściankami, zaczęliśmy się pokazywać w późniejszych latach, jedynie ze względu na budowany teatr. Świadomie nie założyliśmy własnych mediów społecznościowych, naszym Facebookiem, Instagramem i Twitterem – czyli naszą wizytówką – był i zawsze będzie teatr.
(...)
Mój mąż nigdy się nie bał, poczucie strachu było mu obce. Wierzył, że strach stawia na przegranej pozycji. Kiedy pewna grupa chciała odebrać nam nasz dom i musieliśmy sprawdzać hamulce w samochodach, nie bał się. Zachowywał zimną krew przez ponad dziesięć lat, gdy ciągnęły się trudne procesy w obronie teatru. Nie bał się również wtedy, gdy zachorował.
Dokładnie pięć lat temu, podczas prób do jubileuszowej "Niespodzianki", dowiedzieliśmy się, że jest śmiertelnie chory. Elżbieta Jarosik zmusiła mnie, żebym przestała mu odpuszczać i zapisała go na badania. On nienawidził się leczyć, zawsze był okazem zdrowia i trwał w tym przekonaniu. Na siłę zaciągnęłam go do przychodni, a tam stwierdzono przechodzony stan zapalny, zwłóknienie, niby nic groźnego.
W samochodzie pod przychodnią zaszantażowałam go rozwodem, chciałam, żeby dokładniej zbadał płuca, bo intuicyjnie czułam, że trzeba. Po kolejnych badaniach dostałam telefon z informacją, że coś się w nich dzieje i jest to poważne. Emilian stężał, przyjął to wyjątkowo spokojnie, jak zwykle zachowując zimną krew.
Po otrzymaniu szczegółowych wyników skontaktowaliśmy się z zaprzyjaźnionym prof. Rafałem Stecem, zaczęliśmy walkę. Działaliśmy szybko, konsultowaliśmy się wszędzie, od kilku lekarzy usłyszeliśmy, że Milusiowi zostało kilka miesięcy życia – musieliśmy się z tym zmierzyć. Powiedział mi wtedy, że nikt nie może się o tym dowiedzieć, że nikt nie może się nad nim litować, walczymy i tyle. Walczyliśmy razem do końca. Nawet kiedy wszyscy wątpili, załamywali ręce, my wierzyliśmy i faktycznie, na pewien czas mu się poprawiło. Pojawiały się terapie alternatywne, różne eksperymentalne programy, łapaliśmy każdą szansę.
Ta walka trwała długo, a my nie dopuszczaliśmy do siebie czarnych scenariuszy. Miluś cały czas pracował, nawet będąc w szpitalu na terapii. Pisał, reżyserował – był pierwszy na próbach i ostatni z nich wychodził. Zdarzało się, że podczas prób tracił przytomność, ale nigdy nie odpuszczał.
Jestem przekonana, że to tę walkę o teatr Emilian przypłacił chorobą. Miał raka płuc, a przecież nigdy nie palił, nie miał żadnych obciążeń genetycznych. Wszystkie źródła, do jakich udało mi się dotrzeć – a uruchomiłam wszelkie na całym świecie, od Ameryki przez Hiszpanię aż po Szwecję – potwierdziły, że był to nowotwór spowodowany przewlekłym stresem.
Walkę o teatr przypłacił życiem, ale świadomość jego postawy nam teraz daje siłę. Mój mąż zawsze cieszył się życiem, ale w chorobie jeszcze bardziej widziałam to w jego oczach, po prostu chłonął świat. Z nim ciągle było intensywnie, dni były maksymalnie wypełnione, a w ostatnich miesiącach wyciskaliśmy każdy moment.
Co dla wielu osób może być zaskakujące, wyreżyserował swoje odejście. Tydzień przed śmiercią zapytał mnie, czy może już iść, ale poprosiłam, żeby jeszcze został. Bardzo cierpiał i nie chciał być ciężarem, ale ja pragnęłam, byśmy spędzili Wigilię całą rodziną. I tak się stało. Na koniec ciągle mu powtarzałam, żeby się nie martwił, że razem z Kajetanem damy radę i zadbamy o jego ukochaną Kamienicę. Emilian odszedł na własnych warunkach, patrząc na ogród, wraz z pierwszymi promieniami słońca – tak jak zawsze tego pragnął.
Powyższy fragment pochodzi z książki "Emilian Kamiński. Reżyser marzeń" Patrycji Pawlik, która ukaże się 26 marca nakładem wyd. Prószyński i S-ka.