Dawno temu w telewizji furorę robił amerykański serial "Przystanek Alaska", opowiadający historię młodego lekarza z wielkomiejskimi przyzwyczajeniami zmuszonego do pracy w małym miasteczku na Alasce. Nieco podobnie zawiązuje się fabuła się powieści Larsa Saabye Christensena Jubel - oto bowiem młody muzyk Jonatan Chwyt, który całe życie spędził w Oslo, dostaje kontrakt na granie do kotleta w hotelu w niewielkiej miejscowości za kołem podbiegunowym. Przybywa tam ze swoim „Kaziem” pod pachą, wazeliną i kremem do rąk oraz stołeczną pogardą dla wszystkiego co nie jest wielkomiejskie. Wie, że będzie tu tylko pół roku i nie zamierza zostać ani dnia dłużej.
Myliby się jednak fan "Przystanku Alaska", że powieść norweskiego pisarza to kolejna sentymentalna szmira, w której prowincjonalna Arkadia z jej bliskością człowieka, nadwyżką wolnego czasu pozwalającą przeżywać problemy bliźnich i umiłowaniem prostoty to główny temat Jubla. Chwyt ucieka od swojego życia, od przytłaczającego niespełnienia jako klasyczny wirtuoz, od nazbyt opiekuńczej matki, tłamszącej go swoją ambicją, od podłego życia klezmerskiego, gdzie koncerty w domach starców to jeden z najlepszych sposób na zarobienie na siebie. Ale wpada z deszczu pod rynnę - małe piekiełko, jakie zgotowali sobie mieszkańcy nie ma w sobie nic ze słodkiej krainy wytchnienia od zgiełku Oslo. Podziały wśród nielicznych mieszkańców trwają od pół wieku i nie bardzo wiadomo, jak nim zaradzić. I czy Chwytowi, jako obcemu i bezstronnemu, zechce się znaleźć sposób, żeby to uczynić.
Mimo upływu blisko tysiąca lat Wikingowie nie zapomnieli, co wnieśli do literatury światowej. Nordyckie opowieści należą do najpiękniejszych historii, a Christensen w Jublunie dość, że wymyśla kilka przeuroczych, to jeszcze po mistrzowsku je zazębia. W powieści nie ma ani jednego zbędnego słowa, obrazu czy postaci, zaś tragiczne dzieje Tobiasza i Milly Sofie mogłyby być podstawą osobnej, równie dobrej powieści. Ciekawe skąd ta skłonność ludzi północy do snucia interesujących opowieści, jakich wiele Chwyt wysłuchuje ich kilka z ust mieszkańców miasteczka. Nawet oschły i skąpy właściciel hotelu Alfons Abelsen po jakimś czasie okazuje się być uroczym i nieszczęśliwym gawędziarzem.
Wikingowie snuli swe opowieści przy muzyce. Christensen poszedł dalej – linia niezgody w miasteczku przebiega pomiędzy zwolennikami miejscowej orkiestry dętej, a jej zaciekłymi wrogami. Jeśli cokolwiek się tutaj dzieje musi mieć odniesienie do muzyki. Luiza Abelsen, mimo że jej ojciec należy do frakcji antyorkiestrowej, z zapałem gra na kościelnych organach i zbiera fundusze na ich remont. I odwrotnie – Emilia, młoda córka Elmera Kava, która ma po nim w orkiestrze przejąć puzon, nie ma za grosz talentu i jej nauka to droga przez ciernie, czemu nie zapobiegną nawet korepetycje Chwyta. Nie na darmo Jonatan słyszy w hotelu zdanie, że jeśli chodzi o muzykę mieszkańcy potrafią być wstrętni. Ma okazję tego doświadczyć na własnej skórze podczas swoich występów.
Jubel jest również przygnębiającą powieścią o niespełnieniu. Właściwie każdy z bohaterów nie osiąga tego, czego w życiu pragnie: Chwyt nigdy nie zostanie wirtuozem, Alfons Abelsen nie zbuduje pola golfowego, a Solveiga nie wyjedzie tam, dokąd wyjechali chłopcy skaczący z puszki. Kompromisy nie wynikają jednak tylko z okoliczności, a przede wszystkim z własnych ograniczeń.
Powieść Christensena ma swoją moc, szczególny urok opowieści o ludziach osaczonych przez samych siebie, przez surową przyrodę i klaustrofobiczne środowisko. Ich małe pasje, które wyznaczają egzystencję są dla nich wszystkim, przez przybyłego z zewnątrz Chwyta traktowane są pobłażliwie. Nie może zrozumieć, że to nie tylko zwykłe historie, ale życiorysy, których nieumiejętne odczytanie może być przyczyną tragedii. I nikt nie może jej zapobiec.