Skoro już o słodkościach mowa, to i ta cukiernicza metafora wydaje się jak najbardziej na miejscu. Cukiernia pod Amorem sama przypomina bowiem całkiem kształtne ciasteczko, okazałe i apetyczne, a jednak nie za słodkie i bynajmniej nie mdłe. I, jak to ze słodkościami bywa, uzależnia szalenie, gnając nas przez kolejne strony tej naprawdę interesującej książki i poddając nas zgubnemu wpływowi tutejszej narracji, która – jak porządna, staropolska gawęda – potrafi zaabsorbować czytelnika w stopniu absolutnie najwyższym. Tu zresztą pojawia się wątpliwość pierwsza – skoro Gutowska-Adamczyk oprowadza nas po różnych czasoprzestrzeniach, sporą większość wydarzeń sytuując w znamienitych, wymarłych dziś dworkach, swobodnie oscylując przy tym między wiekiem dziewiętnastym, a czasami nam współczesnymi, to czy owa płynność narracji rzeczywiście jest uprawniona? Piękny to język, który czytelnika nie męczy, prowadzi go gładko przez wszystkie rozdziały, zachwycając przy tym swym pamiętnikarskim nalotem, ale jakże się to
ma do prawdy, tak historycznej, jak literackiej? Inne powinno być słownictwo, inny w końcu styl, który aż prosił się o konfrontację w tak pomyślanej książce. I tego właśnie najbardziej tutaj brakuje. Pewnie, że kwestia to czysto warsztatowa, ale w przypadku literatury pomijać jej przecież nie wypada. Tym bardziej, że zróżnicowanie językowe owych inaczej usytuowanych w czasie rozdziałów, świadczyłoby o tym warsztacie jak najlepiej – do tego przecież potrzebny byłby nie tylko ten specyficzny, artystyczny zmysł, ale i pewna doza wyczucia, językowej plastyczności, ogromnej wiedzy wreszcie, poprzedzonej zapewne wielogodzinną lekturą dzieł dawnych. Skąd więc unik? Z troski o odbiorcę, który by sobie tego rodzaju skomplikowania niespecjalnie życzył, czy też z wygody – to już kwestia drugorzędna. Bardziej istotne wydaje się jednak to, że Cukiernię pod Amorem czyta się po prostu doskonale.
Język – rzecz ważna, choć w przypadku tejże powieści – już nie najważniejsza. Na plan pierwszy wysuwa się bowiem fabuła, w której Gutowska-Adamczyk zmieściła całe multum pomniejszych historii i historyjek, które opowieść jej ubarwiają i czynią interesującym każdy chyba z tutejszych rozdziałów. Są tu więc przepyszne jagodzianki, niezidentyfikowana mumia pod tychże jagodzianek bastionem, są i zrywy narodowowyzwoleńcze, gwałty i podstępy, wielkie miłości i wielkie rozczarowania. Biorąc do ręki książkę tak, a nie inaczej wydaną, obawiałam się, że będzie słodko i romansowo (czytaj: mało ambitnie i nużąco). Niespodzianka okazała się więc tym większa – autorka rzeczywiście pomysł na powieść ma, i to na powieść naprawdę wciągającą. Oburzą się pewnie ci, którzy podziału literatury na męską i żeńską nie uznają, ale w tym przypadku kwestii doboru odbiorcy pominąć po prostu nie sposób – Cukiernia pod Amorem to książka wyjątkowo kobieca, pisana stylem barwnym i nieco poetyckim, prezentująca specyficzny rodzaj
opisu i zespół tematów prozie damskiej właściwy. Kobieca jest zresztą tym bardziej, że to bohaterki, nie zaś bohaterów, stawia w swoim centrum. Tym większe brawa należą się więc autorce za to, że nie popadła w banały, że bardziej jej ta powieść gorzka niż słodka wyszła, że z równym powodzeniem udało jej się wpleść w obręb jednej książki tak wątek kryminalny, miłość do księdza czy zamach na panicza, jak i przepowiednie Cyganki, niechciane mariaże czy romantyczne legendy o niespełnionych kochankach. Choć – przyznam szczerze – początek nie wydawał się zbyt powalający. Wspomnieniowe zestawienie zamglonego wzroku zarżniętej świni, zapachu nabrzmiałych latem jabłek i gruszek oraz końskich kup na targu, zapowiadały raczej średniej klasy czytadło, z zatrważającą ilością wad i stanowczym niedostatkiem zalet. Zaraz jednak pojawił się motyw niezwykłego odkrycia archeologicznego, w wyniku którego na światło dzienne powraca nieco już przedawniona sprawa pewnego zaginionego pierścienia. A dalej było już tylko ciekawiej.
Pięknie nam autorka zarysowała tę dawną Polskę, usianą dworkami, bawiącą się na balach, a jednocześnie drżącą przed okrucieństwem zaborcy.Najciekawsze, obok tej fascynującej scenerii, są oczywiście stosunki międzyludzkie, tak doskonale tu oddane – oto matki wychowują córki na swoje podobieństwo, ucząc je niewiele ponad to, jak dbać o zdrowie i urodę, zarządzać służbą, odnowić biżuterię czy wywabić plamy z drogocennych tkanin. Bardziej od szczęścia tychże córek liczy się oczywiście menu na bal maskowy, przygotowywany dla znajomych z sąsiedztwa, staropanieństwo nadal uważane jest za klęskę ostateczną, zaś zbyt częste mycie się – za niechybny krok ku śmierci. Poziom edukacji jest przy tym oczywiście żenująco niski – oto kobieta zamężna rozpacza z powodu swej niepłodności, choć w gruncie rzeczy nie wie w ogóle, jaką drogą się w ciążę zachodzi. Wspaniały daje więc autorka obraz tamtej epoki, o której dziś już czyta się z lekkim niedowierzaniem. Dobrym pomysłem okazało się zresztą skupienie na kobietach – tych
starych, jak i młodych, bogatych i biednych, dziewiętnastowiecznych i współczesnych. O jedno mam jeszcze jednak żal – o to fatalne zakończenie, a raczej jego brak. Rozumiem ideę sag wielotomowych, choć wypadałoby raczej, aby każdy z tomów przynosił określone historii rozwiązanie. Tu z kolei nic nie zostaje wyjaśnione, więcej mamy pytań, niż odpowiedzi. I, niestety, bardziej to irytuje, niż zaciekawia. Książka urywa się bowiem w absolutnie nieprzewidywalnym momencie, pozostawiając nieprzyjemny niedosyt, rozżalenie i wątpliwość, czy zabieg ten aby nie względami czysto marketingowymi został podyktowany. Ciasteczko to więc ładne i naprawdę smaczne, ale z dziurą stanowczo zbyt wielką.