Australijscy pisarze fantasy wyróżniają się tym, że niczym się nie wyróżniają. Odnoszę wrażenie, że wcale nie taki szeroki rynek przyzwoitych powieści z Ameryki Północnej i Wielkiej Brytanii wyczerpał swoje możliwości translatorskie, polscy wydawcy zainteresowali się Antypodami, gdzie istotnie pisze się dużo, ale może poza Gregiem Eganem , raczej celując w masowego czytelnika, możliwie młodego. Względny sukces komercyjny Trudi Canavan zachęcił bardziej i nastąpił wysyp. W szeregu tym maszeruje również Joel Shepherd, którego pierwszą część cyklu Próba krwi i stali wakacyjnie przyswoiłem.
Jako główną bohaterkę dostajemy młodą królewnę, Sashandrę Lenayin, jedną z licznej progenitury władcy krainy nazywającej się również Lenayin, Torvaala. Sasha, bo tak wszyscy się do niej zwracają, niestety dla całego dworu i rodziny nie nadaje się, by pełnić swoje przyrodzone powinności, czyli kochać suknie, wstążki we włosach, rzucać znaczące spojrzenia, a w odpowiednim wieku wyjść za mąż za zagranicznego księcia i urodzić mu czeredkę następców. Sasha uwielbia wysiłek fizyczny, konie, szermierkę, wszelkie formy nieposłuszeństwa, włóczenie się po kraju, prostych ludzi oraz swojego najstarszego, zmarłego brata Krystoffa. Jedynym, który był w stanie okiełznać dziki charakter dziewczyny był naczelny wódz armii, Kessligh Cronenverdt, prywatnie wyznawca drogi filozoficznej, łączącej walkę ze szczególnym zrozumieniem honoru i powinności, zwaną nasi-kethem. Autor wrzuca nas w akcję wówczas, gdy stuletni okres pokoju w Lenayin dobiega końca, zaś Kessligh dochodzi do wniosku, że Sashę nauczył już wszystkiego, co
trzeba, czas zająć się sprawami znacznie ważniejszymi, bo kluczowymi dla polityki międzynarodowej większego formatu. Świat bowiem zamierza pogrążyć się w wielkiej, paskudnej wojnie religijnej, uniknąć jej już nie sposób, Kessligh wyjeżdża, by choć zminimalizować skutki. Sasha zostaje sama, na jej barki spada zadanie ponad siły nastoletniej dziewczyny: uniknąć wojny domowej, która może rozerwać jej ojczyznę na strzępy i rzucić na żer ekspansywnemu sąsiadowi z północy.
Co od powieści odstręcza? Na pewno główna bohaterka, wzór cnót i typowy protagonista literatury niemimetycznej, bez skazy i zmazy, który jest tym trudniejszy, że autor nie daje nam od niego odetchnąć, mało zajmując się postaciami drugiego planu, znacznie ciekawszymi, bo bardzo ludzkimi. Płeć ma znaczenie niewielkie, głównie po to, żeby rycerski patriarchat nieustannie był zaskakiwany śmiercią z damskiej ręki, i to jeszcze takiej wątłej smarkuli. Wygłaszane tu i ówdzie peany na cześć kobiecej niezależności, w kontekście świata przypominającego późne średniowiecze, brzmią tak anachronicznie, że trudno nie parsknąć śmiechem. Sama fabuła jest równie liniowa, kroczymy sobie radośnie od punktu A do B, zaś elementów zaskoczenia mamy tyle, ile wygranych podczas gry w totolotka. Dołóżmy do tego nieco naiwności kompozycyjnych, język nieśmiałego studenta pierwszego roku polonistyki i wydawać się może, że oto przeciwnicy uznania fantasy za pełnoprawny gatunek literacki dostają do ręki kolejny, mocny argument.
A jednak tak nie jest. Shepherdowi udało się obronić na kilku frontach. Po pierwsze – niesłychanie interesująco naszkicował sytuację polityczną tak wewnątrz królestwa Lenayin, jak i u jego sąsiadów. Warto zauważyć, że Sasha i jej rodzina musi balansować pomiędzy dwiema potężnymi grupami religijnymi: verentyjczykami (którzy do złudzenia przypominają katolików) oraz goeren-yai (którym blisko do neoplatońskich pogan). Autorowi nie bardzo się chciało się wyjaśnić, na czym polega istotna różnica pomiędzy wyznaniami, traktując religię jedynie jako czynnik różnicujący społeczeństwo. Dynastia rządząca oraz większość rodów arystokratycznych wyznaje religię verentyjską, lud w przeważającej części woli stare wierzenia. Groźba wojny domowej nie bierze się znikąd: splot ambicji politycznych, historycznych, językowych, religijnych, ekonomicznych oraz wpływów potęg zagranicznych – to autor opisuje z dużym wyczuciem i bardzo przekonująco. Druga poważna zaleta to brak elementów ponadnaturalnych, może za wyjątkiem Serrinów –
Sasha jest właściwie powieścią quasihistoryczną. Postaci drugiego szeregu są o wiele bardziej interesujące niż sama Sashandra, jednak pretekstowe ich potraktowanie redukuje je do roli dominującej cechy, mającej największy wpływ na losy głównej bohaterki. A szkoda, bowiem Jaryd, Damon czy Sofy mają potencjał na ciekawe literacko postaci. I wreszcie ostatnia z zalet, w tej części dopiero zasygnalizowana – królestwo Lenayin jest tylko jednym z pionków w wielkiej międzynarodowej grze, która przerasta wszystkich głównych graczy politycznych, może za wyjątkiem starego króla Torvaala
Ważąc argumenty – początek tetralogii jest interesującą, przyzwoitą pozycją, którą stworzył solidny rzemieślnik pisarski i wyszło mu to chyba lepiej, niż podejrzewał. Miłośnicy politycznego fantasy dostaną to, co lubią, wstydu nie ma. Przeczytałem Sashę z przyjemnością, zasiądę zapewne do tomu drugiego, licząc na mile spędzony czas oraz na to, że może autor zacznie więcej wymagać od czytelnika. Bo mógłby.