Dziesięć osób, które zginęły 10 kwietnia 2010 w katastrofie samolotu prezydenckiego. Krótkie, ciepłe teksty o nich, raczej okruchy niż pełne obrazy. Kilkoro z nich ma jakieś dziwne, złe przeczucia co do zbliżającego się lotu: Maria Kaczyńska zdejmuje obrączkę, z którą do tej pory się nie rozstawała, Gabriela Zych wyjątkowo długo żegna się z najmłodszym wnukiem, Frankiem, Leszek Solski nie może się rozstać z żoną, tak jakby czekał, by mu powiedziała: „nie jedź”. Prawie wszyscy mówią „to już ostatni raz”, ostatnia podróż do Katynia w ich życiu. Są już zmęczeni działalnością katyńską, niesnaskami panującymi w tym środowisku. Pojedynczo każdy z nich jest przedstawiony jako dobry, kochający, rodzinny człowiek. Ale zebrani razem urządzają sobie nawzajem piekło, choć wspólne jest im doświadczenie utraty bliskich w mordzie katyńskim. Młodszym pokoleniom musi narzucać się pytanie: dlaczego tak się dzieje?
Dlaczego tak bardzo bolesne przeżycie raczej dzieli, niż łączy Polaków? Jak choćby katastrofa smoleńska i te wszystkie kłótnie po niej. Niezwykła jedność, jaka nastąpiła po 10 kwietnia, a później zażarta walka na prawdy i krzyże mogą się wydawać mało logicznym ciągiem zdarzeń, ale dla kogoś, kto jest świadom podziałów i kłótni w rodzinach katyńskich, taki rozwój sprawy nie jest zaskoczeniem. Muszę przyznać, że nie miałam pojęcia o tym, jakie urazy, niechęć, puszenie się, fałszywa duma, wzajemne oskarżanie się i intrygi panują wśród potomków tych, którzy zostali zabici w lesie katyńskim. I wolałabym chyba pozostać w mojej błogiej nieświadomości. Historia się powtarza – śmierć w Katyniu pociąga za sobą śmierć w Smoleńsku; za podziałami w rodzinach katyńskich idzie skłócenie polskiego społeczeństwa po katastrofie smoleńskiej. Przygnębiająca konstatacja.
Ale książka Barbary Stanisławczyk nie jest ani krytyką takiego stanu rzeczy, ani odpowiedzią na którekolwiek z pytań dotyczących mordu katyńskiego czy smoleńskiej katastrofy. Jest reportażem, który skupia się na życiu dziewięciu rodzin dotkniętych tragedią katyńską. Składają się nań trzy części: pierwsza, zatytułowana „Wyjazd”, przedstawia dziesięć osób (w tym babcię i wnuczka z rodziny Borowskich), które szykują się do lotu do Katynia. Druga, „Siedemdziesiąt lat wcześniej” to historie mężczyzn, mężów i ojców, którzy z niewoli piszą przepiękne, pełne miłości listy do swoich ukochanych żon i dzieci – i nagle przestają. Pozostawione przez nich rodziny muszą sobie radzić, lepiej lub gorzej, z bólem i utratą, a także samodzielnie walczyć o przetrwanie. Katyń jest dla nich długo bolesną tajemnicą, potem, w wolnej Polsce, obowiązkiem wobec poległych. W końcu trzecia część, „Siedemdziesiąt lat później” – to chwile tuż po rozbiciu się prezydenckiego samolotu, szok, niedowierzanie, że coś takiego mogło się stać,
rozpacz, otępienie.
Można tę książkę czytać na różne sposoby, albo po kolei, albo „wybierając” sobie historię jednej rodziny, przeskakując rozdziały lub wracając do tych już przeczytanych. Bohaterowie Ostatniego krzyku to postaci skrajnie różne, wspólnym mianownikiem jest dla nich jedynie tragiczna historia rodzinna. Mamy tu więc zapalonych harcerzy, pracowników naukowych, lekarzy, górali, szeroki przekrój społeczny i rozmaite charaktery. Bronisława Orawiec-Löffler dla ukochanych grzybów jest w stanie złamać prawo. Leszek Solski niemal codziennie jeździ z córkami na basen. Gabriela Zych chce zrezygnować z uczestnictwa w spotkaniach rodzin katyńskich: „ci ludzie tak się żrą”. Można tę książkę czytać jako świadectwo właśnie tego, jak szczytna idea staje się pretekstem do intryg, wręcz nienawiści. Można jednak też szukać pięknych stron, wzruszając się nad listami z niewoli, tak bardzo pełnymi miłości. Można też czytać „Ostatni krzyk” po prostu jako osobne historie kilku uczestników lotu z 10 kwietnia. Historie
niedomknięte, brutalnie przerwane. Historie bez ostatecznego podsumowania, bez wyjaśnienia, bez wskazówki, jak żyć dalej bez tych, którzy zginęli w bezsensowny sposób.