Dałam Michaelowi White drugą szansę. Zdecydowanie nie udało mu się zostać następcą Dana Browna gdy pisał * Tajemnicę Medyceuszy*, ale w tamtej, dość słabej książce o naciąganej intrydze, tkwił potencjał drugiego planu – interesujących postaci, malowniczego tła zimowej Wenecji, wrażliwości na piękno i sztukę.
Autor Sztuki morderstwa to ten sam Michael White, który powołuje do życia interesujących bohaterów i jest wrażliwy na piękno obrazu i urodę świata. I tak samo, nieprzesadnie przejmuje się realizmem głównego wątku. To nie jest powieść dla fanów „W-11”, ani paradokumentalnych historii o pracy policji. Kontakt z prozą Michaela White skończyłby się dla nich, w najlepszym razie, gryzieniem paznokci. Ciała ofiar seryjnego mordercy z Londynu przetwarzane są w formy naśladujące najsłynniejsze dzieła surrealistów. Autor przedstawia to bardzo wyraziście, choć w pewien sposób… elegancko, bez epatowania krwią i bebechami, a przecież zdajemy sobie sprawę, że przekształcenie ofiar w swoiste dzieła sztuki to musiał być kawał ciężkiej, fizycznej roboty, krwawej, brudnej i zostawiającej bezlik śladów. Coś dla Lincolna Rhyme i Amelii Sachs (właściwie szkoda, że tej książki nie napisał Jeffery Deaver ). I rzeczywiście, ktoś tam w tle rozpracowuje tę
całą ponurą logistykę i technologię, jednak główny bohater, komisarz Jack Pendragon, skupia się raczej na relacjach międzyludzkich w środowisku artystycznych celebrytów, antykwariuszy i krytyków sztuki. W portretowaniu ludzi znać dobre pióro i zapewne więcej realizmu, niż, na przykład, w natychmiastowej identyfikacji ofiary na podstawie DNA, przechowywanego w tajemniczych zasobach z racji niegdysiejszego podejrzenia w sprawie o oszustwo. Byłabyż Anglia imperium Wielkiego Brata?
Pora wyjaśnić obecność Kuby Rozpruwacza w tytule recenzji. Otóż – w okładkach Sztuki morderstwa dostajemy aż dwie, nader luźno powiązane ze sobą książki, ta „głównowątkową” przeplata się z autobiograficzną opowieścią, która, jak się zdaje, skreślona została piórem najbardziej nieodgadnionego mordercy, grasującego po wiktoriańskim Londynie. I choć może chciałoby się, żeby Michael White zamiast Sztuki morderstwa wydał dwie solidne i dopracowane powieści, to i tak jest całkiem nieźle – efektownie, stylowo i strasznie.