Czy zdarza Wam się czasem, drodzy czytelnicy, ni stąd, ni zowąd znaleźć upodobanie w twórczości autora, który na zdrowy rozsądek w ogóle nie powinien Was zainteresować? I trwać w tym upodobaniu, nie zważając na dezaprobatę wyraźnie dostrzegalną we wzroku znajomych fanów danego gatunku literatury, a co gorsza (albo „co lepsza”?), również na własne kryteria oceniania lektur?
Mniej więcej dziesięć lat temu, gdy ukazały się pierwsze tomy opowiadań o Jakubie Wędrowyczu, przeczytałam kawałek któregoś z nich – widać jednego z mniej udanych – w następstwie czego solennie obiecałam sobie nie tykać więcej dzieł autora, z taką beztroską mieszającego różne odmiany fantastyki z horrorem i czarną satyrą. Zignorowałam nie tylko Wędrowycza, ale i * Kuzynki, i kilka tomów opowiadań o innej tematyce, po czym w jakiś niewytłumaczalny sposób nabrałam ochoty na przeczytanie pierwszej części * Oka Jelenia; nie powiem, żebym doznała zachwytu równego temu, który ogarnął mnie lata temu przy „Władcy Pierścieni”, ale wrażenia były na tyle pozytywne, że z niecierpliwością czekałam na kolejne tomy cyklu.
Z Aparatusem jest jeszcze gorzej (lepiej?), bo… sama nie wiem, dlaczego mi się podoba.Normalnie dostaję białej gorączki, gdy ktoś usiłuje pakować jakieś elementy metafizyczne do skądinąd normalnego świata przedstawionego, nie cierpię horrorów (wszystko jedno, czy występują w nich wampiry, krwiożercze wiewiórki, czy na przykład zasuszona ręka albo kiełbasa z… nie powiem, z czego – to trzeba odkryć samemu!) ani czarnego humoru. A tymczasem wszystkie osiem opowiadań przeczytałam nie dość, że bez większej abominacji, to i z przyjemnością! I naprawdę nie wiem, w czym rzecz – czy to sam język (w którym wyłapałam jedynie dwa zgrzyty: prawdziwy lwowiak nie powie „ta łoj” [s.18], tylko „ta joj”, a Rosjanin ani rosyjskojęzyczny Polak raczej nie będzie nazywał Aleksandra zdrobnieniem włoskim [„Sandro” – s. 188 i 204], tylko rosyjskim – Sasza, Sania), czy sugestywna narracja, czy klimat, czy jeszcze co innego.
Tym bardziej, że opowiadania nie mają wspólnego mianownika, przynajmniej nie wszystkie. Trzy z nich, których akcja rozgrywa się w ostatnich latach istnienia carskiej Rosji, mają wspólnego bohatera – polskiego lekarza Pawła Skórzewskiego; trzy inne, dziejące się w dzisiejszej Polsce, łączy również postać bohatera i narratora – Roberta Storma, archeologa i kolekcjonera staroci; dwa pozostałe, z akcją osadzoną w połowie XX wieku (w okupowanej Warszawie i kilka lat później we Lwowie zajętym przez Rosjan), nie wykazują żadnego związku ze sobą ani z pozostałymi tekstami. Żadnego… poza tym, że dzieją się w nich mniej lub bardziej dziwne rzeczy. Trochę przypominało to wrażenia doznane przy lekturze * Demona ruchu* Grabińskiego , o ile jednak tam dawało się odczuć, że autor chce czytelnika postraszyć całkiem na serio, o tyle u Pilipiuka spod
niesamowitości i straszności cały czas prześwituje subtelna ironia. A do tego mnóstwo ciekawych smaczków historycznych i etnograficznych – tu czytamy o drzewnych księgach czy przedwojennych sztućcach, tam o rosyjskich starowierach albo lapońskim szamanie – i mamy gotowy przepis na przyciągnięcie sceptycznego czytelnika dyskretnym urokiem niesamowitości. A skutek? Trzeba się będzie przejść do biblioteki po * 2856 kroków* i * Czerwoną gorączką*!