„…i żyli długo i szczęśliwie”. On kocha, ona kocha, oni kochają… więc na ekranie powinno pojawić się „the [happy] end”. Końcowe napisy, brawa publiczności i klip przedstawiający najbardziej romantyczne sceny filmu. Wychodząc z kina, wyrzucamy pudełko po popcornie oraz zużyte chusteczki higieniczne i przez kolejne trzy godziny radujemy się radością głównych bohaterów. A może, a jeśli, a gdyby tak… koniec stał się początkiem?
Ellen Graham cierpi na niegroźną nerwicę natręctw i oprócz kroków do najbliższej stacji metra liczy też dni , które minęły od momentu jej ślubu z Andym. Kiedy mija setny dzień po ceremonii, na przejściu dla pieszych mija ją Leo – stara miłość z młodych lat.…Ellen traci orientację w swoich chceniach, pragnieniach i ostatecznie gubi drogę do samej siebie. Nie jest pewna czy tylko jeden mężczyzna jest tym jedynym. Sto dni po ślubie Emily Griffin to powieść, która nie należy do klasycznych romansów podlegających schematowi „od nieszczęścia do szczęścia”. Poza tym pisarka sugeruje, że szczęście może być zarówno quasi-szczęściem jak i ultraszczęściem; człowiek nie posiadł niestety zdolności odróżniania tych stanów i nader często je ze sobą myli. Pisząc o miłości Griffin niewątpliwie zdaje sobie sprawę z nośności tego motywu. Pisarka wykorzystuje cały rejestr uczuć i emocji z nim związanych; odżegnuje się jednak od banału, który w sobie zawierają. Miłość nie jest łatwa, prosta i przyjemna. Przysięgając komuś
miłość, wierność i uczciwość małżeńską, przysięgamy też swego rodzaju „na zawsze” i „na pewno”. Ale „zawsze” nie zawsze trwa zawsze, a pewność bywa niepewna. A może miłość jest jedynie decyzją? „I może podejmowanie tej decyzji wciąż, dzień po dniu, rok po roku, mówi więcej o miłości, niż gdyby w ogóle nie było trzeba stawać przed takim wyborem.” Sto dni po ślubie to również złożona problematyka relacji między realnością i pozorem. Griffin doskonale nakreśla mechanizmy kłamstwa oraz próby jego zracjonalizowania. Pisarka prezentuje pewne aksjomaty a następnie proces, w wyniku którego ulegają kompletnemu wypaczeniu. I tak oto prawda staje się dla Ellen niewystarczająco atrakcyjną, więc bohaterka zaczyna ją liberalizować, przedefiniowywać i wreszcie tworzyć na jej temat rozmaite wariacje. Ostatecznie życie stawia Ellen ultimatum; nie może być przecież uczciwą zarówno wobec Andy’ego, Leo i przede wszystkim siebie.
Griffin nie eksperymentuje z formą, nie łamie kulturowego tabu, a jej powieść w żadnej mierze nie należy do awangardowych. W ogóle i w szczególe wolę pisarstwo mniej komercyjne; miast literatury stricte kobiecej preferuję tę uniwersalną. Griffin udowadnia jednak, że proza nie musi być ambitna, odkrywcza, nowatorska… Proza musi być dobra.