Gdy zdarza mi się czytać pozytywne opinie dotyczące książek, których normalnie nie tylko bym nie wyciągnęła z księgarnianej półki, ale nawet nie dotknęła przez szmatę, mam tak zwane mieszane odczucia. Myślę, że ten rozdźwięk można porównać z sytuacją dwojga ludzi, którzy jadą jednym autem: kierowca niemal piszczy z radości – bo jakie to cudne auto, jaką prędkość wyciąga, jaki lakier i w ogóle. Drugim jest mechanik, który podczas jazdy widzi zachwyconego kierowcę, ale ciągle myśli tylko o tym, jak bardzo stukają zawory. Jeśli chodzi o Krwawe szaleństwo to już nawet nie jest stukanie: dla mnie to auto po prostu nawet nie chce ruszyć z podjazdu.
Druga księga Mac O’Connor niestety stała się faktem. Można się było tego spodziewać, ale co innego spodziewać się, a co innego rzeczywiście doświadczyć. Doświadczenie tomu drugiego jest zresztą równie bolesne, co w przypadku lektury pierwszego. Książka należy do kategorii „bezdennie głupie” i potwierdza swoje mistrzostwo w niej na każdej stronie.
MacKayla nadal rwie szaty z rozpaczy za pastelowymi ciuszkami, blond włoskami, zamordowaną Aliną, niemożnością oglądania przystojnych chłopców z Południa Stanów – mniej więcej w tej właśnie kolejności. Biadolenia jest bardzo dużo i w bardzo złym stylu – można odnieść wrażenie, że książka to jedno wielkie „mój pamiętniczku, tak mnie skrzywdzili, mnie – brzoskwiniową księżniczkę, to niesprawiedliwe, skopię im tyłki”. I to zdanie streszcza całą fabułę, a przynajmniej chciałabym, by tak było. Wówczas można by usprawiedliwiać książkę, że tylko głupia, a tak – po dodaniu kiczu najgorszego sortu spod znaku szmaragdowej koniczynki, świętego Paddy’ego i wszędobylskich elfów – Krwawe szaleństwo zasługuje na ocenę „bezdennie głupia”. Obrażona na wszystkich Mac mości sobie przytulną enklawę w księgarni należącej do Barronsa („[…] kocham pracę księgarza. Znalazłam swoje powołanie. […] Zamiast nalewać do szklanek otępiający alkohol, nalewałam pokrzepiający trunek fikcji, by złagodzić stresy, trudności i mozoły ich
życia”), którą niestety nachodzą kolejno paskudni panowie – V’lane, nowy inspektor, Barrons, a nawet (przyszywany) tatuś. Barrons wykorzystuje Mac do poszukiwania Przedmiotów Mocy i generalnie akcja toczy się utartym torem: poszukiwania Sinsar Dubh trwają, Dublin przestaje być bezpiecznym miejscem (rodzi się pytanie, czy kiedykolwiek takim był), a Mac nie może nikomu ufać i bardzo cierpi z tego powodu. Barrons jak zwykle jest irytująco tajemniczy, seksualny zabójca proponuje Mac współpracę w zamian za usługi dla Aiobheal…Gdzie jest księga? Czy Mac unieszkodliwi Malluce’a na zawsze? Zainteresowanych odsyłam do lektury, oczywiście na własną odpowiedzialność.
Książki takie jak ta sprawiają mi fizyczny ból: Krwawe szaleństwo frustruje od pierwszej strony, a dalej jest tylko gorzej. Ten „paranormalny romans z elfami i wampirami”, jak przeczytałam gdzieś na jakiejś fanowskiej stronie, sprawia, że po lekturze czuję się tak, jakby ktoś właśnie wykręcił mi mózg na drugą stronę i pytał, co myślę o teorii strun: nie wiem, co o tym myśleć. Nie polecam absolutnie nikomu, chyba, że w ramach straszliwej zemsty na jakimś odwiecznym wrogu, ale ostrzegam, że jest to po prostu niehumanitarne.