Po śmierci Ryszarda Kapuścińskiego, ukazał się w „Gazecie Wyborczej” tekst Wojciecha Jagielskiego zatytułowany Umawialiśmy się na później. Reporter napisał w nim, że zaledwie miesiąc wcześniej umawiali się na rozmowę o Afryce, z której właśnie wrócił. Pragnął opowiedzieć swemu mistrzowi o swojej podróży do Ugandy, Sudanu i Konga; niestety, nie zdążył - kolejna niedokończona sprawa, rozmowa, której już nigdy się nie przeprowadzi, złożona została na ołtarzu codziennych błahostek i wiecznego odkładania na później. Nocni wędrowcy są raczej książką o tym, jak napisać jej nie potrafił.
Od dwudziestu lat ludność Ugandy nękana jest przez LRA, Bożą Armię Oporu, nazywaną najbardziej brutalnym ugrupowaniem powstańczym świata. W jej szeregach walczy ok. 25 tysięcy dzieci, które łącznie zamordowały ponad 100 tys. osób, podczas masakr stosując wprost niewyobrażalne tortury. Czasem udaje się wyrwać je z partyzanckiego piekła i umieścić w ośrodku, w którym podejmuje się próbę przywrócenia ich społeczeństwu, rodzinom. Jeden z nich mieści się na północ od Kampali, w miasteczku Gulu, gdzie autor postanowił zebrać materiały do swojej pracy o małych partyzantach. Za dnia miejsce to należało do dorosłych, po zmroku przechodziło we władanie tytułowych nocnych wędrowców, dzieci, które wychodziły z lasu, by przetrwać noc. Wysyłane były do miasteczka przez własnych rodziców, pragnących ustrzec je przed porywaczami z LRA, polującymi na świeżą krew. Codziennie wędrowały z okolicznych wiosek, czasem przez kilkanaście godzin, czym prędzej, by zdążyć przed zachodem słońca, przespać na ulicy bezpiecznego azylu
i rankiem wyruszyć z powrotem do swoich domostw.
W ośrodku dla dzieci-żołnierzy, gdzie starano się przełamać strach, nieufność i spisać koszmarne świadectwa, Jagielski nie miał łatwego zadania. Jak sam napisał, nigdy nie czuł niezręczności podczas rozmów z ludźmi, którzy zabijali lub kazali zabijać, będąc przekonanymi o słuszności swego postępowania. To była raczej szermierka słowna, podczas której obydwie strony próbowały przechytrzyć rywala. O wiele trudniej było z ofiarami zbrodni, które, dzieląc się krzywdą – nierzadko jedynym, co im pozostało - oczekiwały od dziennikarza katharsis i poprawy losu. Wszak jeżeli wykrzyczą swój ból i wszystko, co przez lata dusili w sobie, jeśli wyrzucą z siebie tłumiony żal i emocje, to przecież świat nie może pozostać bierny, na pewno im jakoś pomoże. Tymczasem widząc, że ów świat Afrykę zauważa li tylko po to, by ze zgrozą pokręcić głową i zająć się swoimi sprawami lub udać na malownicze safari, eskalują poczucie krzywdy, zamykając się coraz bardziej w swym zgorzknieniu, poczuciu winy i fatalizmie. Autor zauważa,
że o ile wywiady z katami przypominają przesłuchanie, tak rozmowy z ofiarami są niczym spowiedź, która nie prowadzi do pokuty ni rozgrzeszenia, nie daje pociechy ni ulgi, a tylko wydobywa na wierzch tłumione dramaty. Spowiedź, podczas której każde pytanie jest niestosowne, nieodpowiednie. Dzieci, z którymi Jagielski zetknął się w Gulu, skondensowane na potrzeby opowieści w fikcyjną postać trzynastoletniego Samuela, porwane z rodzinnych wiosek, szkolone do zabijania i bestialsko mordujące z zimną krwią, były zarazem katami i ofiarami. Stały się idealnymi żołnierzami, bowiem wojnę traktowały jak kolejną zabawę, a o śmierci nie myślały, wszak niewiele zdążyły przeżyć, więc praktycznie nic nie miały do stracenia. Pozostawiały po sobie makabrycznie okaleczone trupy, żywcem spalone ciała, pożogę, krew i papierki po batonikach, gdy ich dziecięca natura na chwilę przebiła się przez zdehumanizowaną skorupę, przed rozbitą wystawą sklepu ze słodyczami.
Często Jagielski ucieka od szczegółu, od bólu i tragedii tych dzieciaków, źle się z nim czuje, oddalając się ku szerokiemu planowi i opisując historię Ugandy oraz jej poplątane uwarunkowania polityczne. Z wyraźną ulgą odwracając wzrok od Samuela, snuje opowieść o Alicji Aumie, która stworzyła Armię Ducha Świętego i stanęła na czele powstania ludu Aczolich oraz o Severino Lukoyi, próbującym kontynuować misję córki. Bez powodzenia - brak mu było jej charyzmy, a i Aczoli mieli już serdecznie dość rozlewu krwi. Po Severino przyszedł słynny Joseph Kony, uważający się, podobnie, jak poprzednicy, za wybrańca duchów. Kiedy napotkał opór zmęczonego wojną ludu, postanowił go ukarać, tworząc armię dzieci, które toczyło wojnę z dorosłymi i dokonywało zbrodni, na jakie dorośli by się nigdy nie poważyli. Miast wyzwolenia, przyniósł cierpienie i wieczną tułaczkę.
Wydaje się, że wspomnianą ulgę widać również w części drugiej, traktującej o Kampali, gdzie autor znalazł się w przededniu wyborów, by napisać artykuł traktujący o tym, jakie miały znaczenie i czy były długo wyczekiwanym kamieniem milowym. Pobyt tam stał się pretekstem do opowiedzenia historii o kolejnych satrapach spychających Ugandę na skraj przepaści, składając ów kraj w ofierze kapryśnego boga wojny. Jagielski z szukał tu śladów dyktatury Amina, zafascynowany metamorfozą, jaką przeszła Kampala, jeszcze wczoraj pogrążona w chaosie stolica utraconego raju, dziś będąca miastem gwarnym, żywym i barwnym. W części trzeciej autor opisał powrót do Gulu, przybliżył czytelnikom fascynujący rytuał pojednania, mato oput, oraz zdał relację ze swego pobytu na dworze króla Aczolich (choć określenia „król” i „dwór” są tutaj stanowczo na wyrost).
Jagielski podkreślił, że istnieją dwie szkoły dziennikarskiego fachu: jedna głosi, by świat opisywać, druga, że dziennikarz winien świat zmieniać. Pierwsza wiąże się z nieadekwatnością wszelkiego opisu do wojennej rzeczywistości i koszmaru, nieszczęścia, druga zaś – z uświadomieniem sobie własnej bezradności i ta właśnie bezradność w Nocnych wędrowcach jest wyraźnie wyczuwalna. Dziennikarskie opowieści zazwyczaj nie mają dalszego ciągu, ich bohaterowie żyją tylko chwilę, dopóki pozostają w sferze zainteresowań wiecznie śpieszącego się gdzieś reportera. Autor zwrócił uwagę, że w jego zawód wpisana jest zdrada, zdobywa wszak zaufanie ludzi, wyciąga z nich najskrytsze sekrety tylko po to, by je rozpowiedzieć dla poczucia dobrze spełnionego obowiązku, poklasku, satysfakcji, nagród. Dziennikarz jest zatem intruzem, podstępem wykradającym najskrytsze tajemnice, co Jagielski znakomicie oddał w swojej książce. Bardzo uwydatnił to poczucie nieprzystawalności, tymczasowości, jest obcym, który boi się zbliżyć, zaś
gdy czuje, iż przekracza wytyczoną przez siebie granicę – czym prędzej ucieka na odległy, bezpieczny teren. Różni się tu od swojego mistrza, który reporterską maestrię zbudował na współodczuwaniu wraz z rozmówcami, samemu pozostając w cieniu, koncentrował się na bohaterach swych historii. Jagielski, jak się wydaje, jeszcze obawia się trochę tego wejścia w mikroświat, co nie znaczy, oczywiście, że Nocni wędrowcy są książką złą. Wręcz przeciwnie, to bardzo dobry reportaż stworzony przez jednego z niewielu dziennikarzy tak piszących o kraju, na który zwraca się uwagę dopiero przy okazji spektakularnych rzezi, jak to było w Ruandzie i Sudanie, ewentualnie wówczas, gdy los jego mieszkańców na chwilę zwiąże się z dramatem cywilizacji białego człowieka, chociażby wówczas, gdy Somalijczycy porwą jakiś statek czy terroryści wysadzą się w przepełnionym kurorcie. Jest to nie tylko opowieść o kraju samozwańczych mesjaszy opętanych duchami, proroków, watażków, partyzantów i dzieci bawiących się w wojnę karabinami z
ostrą amunicją, ale również, pełna rozważań na temat etyki i charakteru reporterskiego rzemiosła, praca skłaniająca do głębokiej refleksji o samotności reportera i jego ucieczce. Czymże bowiem jest praca dziennikarza, jeśli nie wieczną ucieczką – zarówno przed sobą, jak i odpowiedzialnością za tych, których zdradził, porzucił, skradłszy ukryte gdzieś na dnie duszy sekrety?