Trudno nie czuć respektu wobec Roberta Kirkmana i sukcesu, jaki osiągnął. Wykreowana przez niego marka "The Walking Dead" ("Żywe trupy") to kura znosząca złote jaja. Sukcesem jest nie tylko bijący rekordy popularności komiks, ale i serial telewizyjny, gry wideo, a także książki. Czytając Drogę do Woodbury można jednak odnieść wrażenie, że czas by "Żywe trupy" zeszły ze sceny.
Kirkman jest obecnie jednym z najbardziej pożądanych scenarzystów komiksowych w Ameryce. Karierę zaczynał w 2000 roku tworząc kontrowersyjną serię "Battle Pope" bezlitośnie wyśmiewającą papiestwo i katolicyzm. W świecie "Battle Pope" Bóg wezwał do siebie dobrych ludzi, na Ziemi zaś pozostawił grzeszników i tych, co do których miał wątpliwości. Do obrony tych ostatnich wyznaczył wojowniczego, muskularnego papieża i… swojego syna Jezusa Chrystusa - zachowującego się niczym niedojrzały hippis. Pierwszym wielkim sukcesem scenarzysty była seria "Invincible" opowiadająca o młodym, zaczynającym karierę superbohaterze (prawa do ekranizacji wykupiła wytwórnia Paramount Pictures). Po niej przyszedł już czas "Żywych trupów".
Wielu uważa, że "Walking Dead" to jedna z najlepszych serii komiksowych ostatnich lat. "To historia o zwykłych ludziach i ich beznadziejnej walce o przeżycie. Bliższa smutnemu, kameralnemu dramatowi jednostek skazanych na śmierć. Podana w przystępnej, wręcz rozrywkowej komiksowej formie, wciąga bez reszty" - pisał dla komiksomanii.pl Kuba Oleksak (w Polsce komiks wydaje Taurus Media).
Złote trupy
Nowatorstwo Kirkmana polega na tym, że wykorzystał on dekoracje bardzo tradycyjnej opowieści o zombie, by snuć historię stricte obyczajową. Fakt, w serii sporo jest scen akcji, ataków żywych trupów i walk o przetrwanie, ale najważniejsze jest tu pytanie, jak wyglądałoby życie zwykłych ludzi w świecie opanowanym przez chodzące zwłoki. Wymyśleni przez Kirkmana bohaterowie to zwykli ludzie, pełni słabości i namiętności. Mierząc się z nowym kryzysem pokazują, kim są naprawdę. "To opowieść nastawiona na bohaterów. Kwestia, jak dostali się na miejsce, gdzie ich spotykamy, jest o wiele ważniejsza od tego, że w ogóle się tam znaleźli. Wśród owych bohaterów mam nadzieję ukazać odbicia waszych przyjaciół, sąsiadów, krewnych i was samych, a także to, jakie byłyby reakcje tych ludzi w sytuacjach ekstremalnych" - pisał sam scenarzysta we wstępie do amerykańskiego wydania. Seria często zmienia się wręcz w telenowelę, w której najważniejsze są nie spluwy i trupy, ale romanse i skomplikowane relacje pomiędzy bohaterami.
Sam Kirkman często zresztą podkreśla, że chce by jego opowieść toczyła się bez końca - tak jak telenowela.
Popularność komiksu przykuła uwagę producentów telewizyjnych. I tak, w 2010 roku ruszył serial produkowany przez stację AMC. Jego pierwsza seria była przebojem. Zachwycali się nią widzowie i krytycy, a także kapituły prestiżowych nagród Emmy (dwa wyróżnienia i sześć nominacji) czy Złotych Globów (nominacja w kategorii najlepszy serial dramatyczny). Ten sukces przyciągnął z kolei producentów gier wideo. Do tej pory powstały dwie: kameralna przygodówką "The Walking Dead" ogłoszona grą roku 2012 między innymi przez "USA Today", "Wired", "GamesRadar", "Official Xbox Magazine" czy prestiżowy serwis "Destructoid"; oraz strzelanka "The Walking Dead: Survival Instinct", którą ten sam "Destructoid" zmiażdżył w recenzji (2/10), ale która i tak sprzedaje się jak świeże bułeczki.
Zadyszka Kirkmana
Jednak po ponad 100 zeszytach komiksu, 35 odcinkach serialu, 2 grach i 2 powieściach wydaje się, że seria złapała zadyszkę i przemieniła się w maszynkę do robienia pieniędzy. Wysoki poziom utrzymują dziś tylko komiksy.Serial, ze wzglądu na irytujących bohaterów i absurdalne zwroty akcji, stał się ulubionym tematem internetowych żartów, zaś źle zrealizowany, niemal niegrywalny "Survival Intinct" to oczywisty skok na kasę. Nie inaczej jest z powieściami. Już "Narodziny Gubernatora" sprawiały wrażenie wymuszonych, czytało się je jednak sprawnie. Droga do Woodbury nie jest już nawet dobrą popkulturą - to wymuszony, źle napisany potworek, żerujący na popularności marki.
Główną bohaterką jest tu Lilly Caul, w komiksie postać epizodyczna, pojawiająca się przy okazji konfrontacji głównych bohaterów ze złowrogim Gubernatorem. Lilly wraz z kilkoma przyjaciółmi opuszcza skonfliktowaną wędrującą społeczność, by za chwilę natknąć się na ludzi Philipa Blake'a i osiąść w Woodbury. Szybko okazuje się jednak, że rządzone żelazną ręką miasteczko nie jest wcale bezpieczniejsze niż życie wśród zombie.
Autorem Drogi do Woodbury jest mało znany Amerykański pisarz i filmowiec Jay Bonansinga. W 2011 roku napisał on książkę o fenomenie "The Walking Dead", będącą jednocześnie listem miłosnym do Roberta Kirkmana ("Triumph of The Walking Dead: Robert Kirkman's Zombie Epic on Page and Screen") i od tamtej pory pisze dla słynnego scenarzysty powieści. I choć Kirkman wymieniany jest na okładce jako współautor powieści, nie uraczymy tu jego talentu.
Bonansinga proponuje odrażającą, odpychającą historię, w której nie dzieje się absolutnie nic interesującego.Wszystkie konstruowane przez niego postacie są jednowymiarowe i głupie i nie ma w nich ani odrobiny psychologicznego realizmu, tak cenionego w komiksie. Poczynając od płaczliwej i irytującej Lilly, zachowującej się niczym niestabilna emocjonalnie nastolatka nawet w świecie opanowanym przez zombie, poprzez rycerskiego wielkoluda Josha Hamiltona i zapijaczonego lekarza wojskowego Boba, a na groteskowym, niemal komicznym Gubernatorze kończąc, nie ma tu żadnej postaci, której losem, warto by się przejmować. Ci "normalni ludzie postawieni w ekstremalnej sytuacji" zachowują się absurdalnie, a ukoronowaniem ich głupoty jest ostateczna konfrontacja, podczas której nic nie trzyma się kupy. Ostatecznie Gubernator wygrywa nie dlatego, że jest demonicznym geniuszem dobra, ale dlatego, że zmierzyć się musiał z bandą idiotów, który autor pozbawił zdrowego rozsądku.
Co gorsza, Bonansindze zależy na tym, by Droga do Woodbury zachowała horrorowy klimat pierwowzoru. O ile jednak Kirkman buduje napięcie umiejętnie przedstawiając przygniatającą bohaterów beznadzieję, o tyle groza powieści polega na makabrycznych obrazkach pełnych martwych dzieci pożerających ludzi, odciętych głów trzymanych w akwariach (przyglądających się kopulującym bohaterom) czy walczących ze sobą na arenie wynędzniałych więźniów. To oczywiście odrażające obrazki, których nikt nie chce sobie wyobrażać, ale wrzucone pomiędzy pustych bohaterów i ich idiotyczne przygody, zniechęcają tylko czytelnika do dalszej lektury.
Bonansinga straszy też na poziomie języka.Z lubością sięga po wytarte metafory i wyświechtane frazesy, podstawiając je czytelnikowi, jakby z nadzieją, iż czyta on pierwszą książkę w swoim życiu. Wszyscy wciąż czytają tu sobie w oczach, a narrator radośnie monologuje o uczuciach postaci, ignorując wszystkie mądre nauki amerykańskich mistrzów behawioryzmu. Co gorsza, pisarz zapatrzony w serialową konstrukcję komiksowych "Żywych trupów" radośnie kopiuje zawieszenia akcji (tak zwane cliffhangery), zapominając, że pisze do innego medium i jego czytelnicy nie muszą czekać tydzień na nowy numer - wystarczy, że przerzucą stronę. Przywoływane w tym kontekście cytaty z Jima Morrisona i Williama Szekspira, służące Bonansindze za motta rozdziałów, brzmią niczym autoironiczne komentarze i sugerują, że autor mógł zdawać sobie sprawę z jakości swej pracy.
Lektura powieści Bonansingi to droga przez mękę i obawiam się, że rozczarowani będą nawet najbardziej zagorzali fani "The Walking Dead". Bo o ile "Narodziny Gubernatora" dopowiadały kilka szczegółów i wzbogacały uniwersum komiksu, o tyle wydarzenia przedstawione w Drodze do Woodbury nie mają dla serii żadnego znaczenia. Jedyne, czego się dowiadujemy, to dlaczego Lilly nienawidzi Gubernatora, nie jest to jednak wiedza warta ponad 300 stron fatalnej literatury.