"Drezno 1945. Ogień i mrok". Dramatyczne losy miasta zniszczonego przez naloty
13 lutego 1945 roku alianci zachodni dokonali jednego z najtragiczniejszych nalotów w historii – nalotu na Drezno. Zabytkowe miasto, przedwojenna siedziba artystów, perła architektury, zostało kompletnie zniszczone. W pożarach i eksplozjach zginęło 35 tysięcy osób, dziesiątki tysięcy odniosły poważne obrażenia.
796 maszyn zrzuciło na Drezno 2680 ton bomb burzących i zapalających. Dokonano zniszczeń porównywalnych do tych, które powstały w wyniku wybuchu bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę. Ściana ognia przez wiele godzin paliła ludzi żywcem.
Sinclair McKay pokazuje przebieg tej dramatycznej akcji i losy miasta. Oddaje głos naocznym świadkom, którym udało się przetrwać nalot: młodym chłopcom, lekarzowi operującemu w trakcie bombardowania, lotnikom, którzy przeprowadzili atak. Dociera też do amerykańskich jeńców, wśród których znajdował się Kurt Vonnegut, późniejszy autor głośnego manifestu antywojennego "Rzeźnia numer pięć".
W Altstadt zniszczono 75 tysięcy mieszkań i lokali. Ceglane szczątki budynków w każdej chwili groziły zawaleniem. Tymczasem tu i ówdzie mężczyźni i kobiety gramolili się na gruzowiska. Nie wiedzieli, czy zachować nadzieję, czy może w dziwnym, szarym zmierzchu powinni zacząć żałobę. Matki wpatrywały się w szczątki ubrań przywierające do urwanych kończyn. Dzieci wybierały gruz i uważnie przyglądały się spokojnym obliczom zabitych. (...)
Alianckie bombardowania docierały w kosmos. Fala uderzeniowa sięgała 1000 km wysokości
Ściągnięto wszystkich pracowników miejskich. Z Berlina przysłano członków SS. Roboty ruszyły niemal od razu, należało bowiem jak najszybciej połatać rozerwaną tkaninę miasta. W przeciwnym razie mogło na przykład dojść do wybuchu epidemii z powodu niepogrzebanych zwłok. (...)
Sprawność, z jaką działali jego ludzie, robiła wrażenie, zwłaszcza że w tamtej fazie konfliktu ogromną część zasobów kierowano na fronty wschodni i zachodni. Wyznaczono trzy priorytety: po pierwsze należało dostarczyć ocalałym wodę i żywność, po drugie przeprowadzać egzekucje szabrowników i osób rozpowszechniających szkodliwe plotki zdolne osłabiać morale, po trzecie wreszcie dokonać szybkiej identyfikacji zwłok, starannie je skatalogować, a następnie pogrzebać. (...)
Co do szabrowników, to nawet złodziej, który z wyjątkową desperacją przekopywałby poczerniałe gruzy w Altstadt, niewiele by tam znalazł, istniało jednak niebezpieczeństwo, że młodzi, silni uchodźcy czy dezerterzy spróbują okradać sklepy spożywcze i inne punkty handlowe po drugiej stronie rzeki. Najpilniejszym zadaniem było pozbieranie szczątków umarłych. Nie brakowało bynajmniej osób do tej koszmarnej roboty – w Dreźnie przebywało wielu "robotników", czyli po prostu niewolników skoszarowanych w podmiejskich obozach. Należy też pamiętać o żołnierzach i jeńcach wojennych, takich jak Kurt Vonnegut.
Pozostawały jednak dwa koszmarne wyzwania. Po pierwsze, jak ustalić tożsamość zmarłych na podstawie oberwanych kończyn czy głów? Przykładowo w Großer Garten fragmenty ciał zwisały z drzew, którym udało się przetrwać pożar. Po drugie, niełatwo było wydobyć zwłoki z podziemi. Współpracownik Theodora Ellgeringa opisywał później następującą scenę: żołnierze zdołali przekopać się przez ruiny budynku w Altstadt i odsłonić wejście do piwnicy. Otwarto drzwi i nagle w górę buchnęła potworna fala gorąca. W relacji pominięto opis smrodu. Każdy, kto musiał przywdziać maskę gazową i wejść z latarką do tych rozgrzanych katakumb, by wyciągać zwłoki, z pewnością zapamiętał to do końca życia.
Podobny los czekał Kurta Vonneguta i innych jeńców wojennych. Zmuszono ich, by zstąpili w koszmarną czeluść. Z nowych baraków na wzgórzach zostali zaprowadzeni do Altstadt. Wyszczekiwane rozkazy i rytmiczny stukot stalowych narzędzi uderzających o szary kamień mieszały się z ogłuszającą ciszą. Początkowo ekipy poszukujące zwłok miały za zadanie przekopywać losowo wybrane sterty gruzu, gdyż i tak nikt nie potrafił rozpoznać miejsc, w których znajdowały się niegdyś charakterystyczne obiekty, na przykład kina, restauracje, teatry, winiarnie czy sklepy. (...)
W końcu jednak pod kłączami splątanego metalu i zwałami spieczonych cegieł poszukiwacze zaczęli odnajdywać niewielkie klatki schodowe prowadzące w mrok. Gdy Vonnegut ujrzał martwych ludzi, nadal siedzących tam, gdzie zastała ich śmierć, poczuł się zrazu, jakby trafił do muzeum figur woskowych. Z gorących grobów dobywała się "woń gazu musztardowego i róż". Piwnice nazwał później "kopalnią trupów". Doświadczenie to stało się mroczną kanwą jego powieści "Rzeźnia numer pięć" z 1969 roku. Straszliwa przeszłość miesza się w niej z teraźniejszością – bohater, Billy Pilgrim, przeskakuje w czasie między różnymi momentami – a opisy nie potrzebowały żadnych literackich wyolbrzymień. Vonnegut i inni pracownicy "kopalni trupów" widzieli najrozmaitsze oblicza śmierci, która przyszła po ludzi ukrytych w schronach.
Przy świetle latarek zstępowali do dusznych ceglanych komnat i widzieli umarłych wskutek uduszenia, wyglądających, jak gdyby pogrążyli się w głębokiej medytacji. W innych piwnicach czekały jednak o wiele straszniejsze sceny. Część ciał znajdowała się pod zawalonymi ścianami. Bywało, że przy próbie wyciągnięcia zwłok, odpadała nagle głowa. Natrafiono też na oderwaną głowę mężczyzny, nadal odzianą w kapelusz. Muchy nie kazały na siebie długo czekać. Niezidentyfikowane, dobrze zachowane ciała układano w szeregach na ulicy w nadziei, że ktoś je rozpozna. W "Rzeźni numer pięć" jeden z jeńców, pracujących razem z Billym Pilgrimem, zarzyguje się na śmierć z powodu smrodu. Zwłoki budziły lęk; obawiano się choćby chorób i szczurów. Krążyły opowieści, że w niejednym zbombardowanym mieście szczury ucztowały tak obficie, że zrobiły się spasione.
Kolejną trudnością, która towarzyszyła wydobywaniu trupów, były gorące cegły, których nie dało się dotknąć, bo parzyły. Część zwłok upiekła się w ciemności, kurcząc się do rozmiaru lalki. W jednej z relacji przytoczono opis ciała starszej kobiety. Jej twarz obkurczyła się i pomarszczyła, lecz włosy zachowały srebrzysty blask. Ilekroć nie było możliwości wyciągnięcia trupów z zawalonych piwnic, zjawiali się żołnierze wyposażeni w miotacze ognia, by dokonać kremacji in situ. Pod względem logistyki skuteczność całego przedsięwzięcia zorganizowanego przez Ellgeringa robiła wrażenie, zwłaszcza że wszystko opierało się na pracy przymusowej. Obserwując metodyczne przekopywanie rumowisk, prowadzone przez kolejne godziny, dni i tygodnie, mało kto pomyślałby, że ma do czynienia z umierającym reżimem. (...)
Ludzie mieszkający na zielonych przedmieściach, które uniknęły zniszczenia, wsłuchujący się nocami w niepokojące wycie bezpańskich psów, wybierali się do Altstadt, by oglądać zwłoki poukładane w rzędach na ulicach. Rozpoznawali martwych krewnych, przyjaciół i znajomych. Czasami wystarczył jakiś drobny detal – chusteczka, zegarek, pierścionek, charakterystyczna biżuteria. Niekiedy na starannie przygotowaną wystawę zwłok przybywali starzy ludzie pchający na taczkach czy wózkach zmasakrowane, zakrwawione ciała, które uważali za szczątki swoich bliskich. Pewna starsza kobieta przemierzyła kawał drogi zakurzonymi ulicami, ciągnąc worek z jakimś skurczonym trupem. Dokąd zmierzali ci złamani ludzie? Jaki cel przyświecał im, kiedy ładowali ciała na wózki? Wspominano, że żołnierze w mieście zachowywali się z reguły uprzejmie i pomocnie. Być może ludzi zwożących zwłoki, będących ofiarami najokrutniejszej traumy, również traktowano łagodnie i serdecznie. Według niektórych źródeł udało się starannie skatalogować nawet dziesięć tysięcy martwych ciał. Wywieziono je ciężarówkami na cmentarz na północ od miasta, opodal Pustaci Drezdeńskiej. Część drzew została wyrąbana, by zrobić miejsce dla grobów. Jednak mimo starannej organizacji skala potwornego przedsięwzięcia stanowiła zasadniczy problem.
Ekshumacja i pochówek kolejnych tysięcy ciał trwałyby po prostu zbyt długo, a nasilający się smród przypominał o ryzyku epidemii. Istniała jeszcze jedna opcja, efektywna, ale niepozostawiająca wiele czasu na żałobę. Zakładała, że zwłoki zostaną spalone na terenie miasta, a popioły pochowa się pośród drzew. Basen pożarowy na zrujnowanym Altstadt opróżniono już wcześniej z napęczniałych trupów. Teraz władze postanowiły urządzić tam krematorium pod gołym niebem. Kiedy ciała zostały skatalogowane i wypełniono odpowiednią dokumentację na temat każdego z nich, nie było czasu do stracenia. Dom towarowy Renner, z którego została tylko pusta wydmuszka, miał raz jeszcze przysłużyć się drezdeńczykom. Tylko jeden element całego budynku przetrwał bombardowanie: stalowe żaluzje. Posłużyły one do palenia zwłok, których nie należało kłaść bezpośrednio na ziemi, by nie tamować przepływu powietrza. Pręty żaluzji ułożono wśród porozrzucanej kostki brukowej, sterczących resztek murów i zwalonych dźwigarów.