W dorobku Jeana Hatzfelda, urodzonego w 1949 roku korespondenta wojennego, reportera i pisarza, znajdziemy m.in. trzy książki traktujące o masakrze w Rwandzie. Pierwszą z nich jest * Nagość życia, kolejne zaś to *Sezon maczet href="http://ksiazki.wp.pl/bid,32715,tytul,Sezon-maczet,ksiazka.html"> i * Strategia antylop, za którą to pracę został uhonorowany Prix Medicis oraz Nagrodą im. Ryszarda Kapuścińskiego. *Na polskie półki księgarskie trafiła właśnie druga z nich, uzupełniając ten bolesny, wstrząsający, rwandyjski tryptyk.
Punkt wyjścia Sezonu maczet był podobny, jak * Nagości życia* - oto od godziny 11:00 11 kwietnia do 14:00 15 maja 1994 roku, 50 000 Tutsi zostało zaszlachtowanych maczetami na wzgórzach powiatu Nyama. Jest tylko jedna różnica – w części pierwszej rozmawiał autor z ocalałymi, w drugiej zaś postanowił przyjrzeć się katom. Wybrał w tym celu grupę przyjaciół, zgraną paczkę osadzoną w więzieniu w Rilimie.Owi kumple z Kibungo, mieszkali na tych samych wzgórzach, co większość tych, których relacje zbierał Hatzfeld w * Nagości życia*. Z ich opowieści wyłania się nawet coś więcej, niż scharakteryzowana przez Arendt „banalność zła”, straszliwa, niedająca się opisać i zrozumieć. Jean Baptiste Munyaleore, nauczyciel z N'taramy, powiedział, że to, co się stało w Nyamacie, w kościołach, na bagnach i wzgórzach, to były
nieprawdopodobne wyczyny bardzo zwykłych ludzi. W Rwandzie zło zostało skrajnie strywializowane, sprowadzone do roli normalnej, codziennej pracy, w gruncie rzeczy mniej męczącej niż uprawa roli.
Hutu wstawali o poranku, jedli do syta, zbierali się na boisku lub targu, po czym, dzierżąc maczety, szli do pracy. Zasada była prosta: dobrze wykonać swoje zadanie – nie liczyły się metody, a efekt. Z początku trzeba było jedynie szybko biegać i machać bronią, co, jak narzekali niektórzy, straszliwie męczyło, niemniej później, było już dużo łatwiej. Wystarczyło wszak wytężać wzrok i wypatrywać czołgającego się, wynędzniałego „karalucha”, który uciekać już nie miał siły. Niestety, jako że Tutsi sami umierać nie chcieli, machania maczetą nie dało się uniknąć, ale tę wzmożoną aktywność fizyczną rekompensowała myśl o łupach i parcelach pozostawionych przez ofiary. Oprawcy utyskiwali trochę, że przez tę całą sytuację nie było dni wolnych i zniesiono wszelkie uroczystości, ciężką pracę stawiając ponad wszystko, toteż należało się spieszyć, by czym prędzej wykonać zadanie. Pytania, dylematy i różnice światopoglądowe zastąpiło posłuszeństwo i zjednoczenie we wspólnym celu. Jeżeli pojawiły się jakieś rozterki,
to tylko na początku, z czasem znikały ustępując miejsca albo impregnacji na nieśmiałe protesty sumienia, albo radości z mordowania. Zresztą już wieczór po pierwszym dniu masakry nie przyniósł przestrachu, refleksji, opamiętania, dominowała zabawa, hulanki, przechwałki i zakłady, kto więcej ludzi zabije. Maczecie jest wszystko jedno, czy ścina gałąź, czy człowieka; różnica ta rychło zacierała się również w umyśle jej właściciela. Do zabijania zresztą, jak tłumaczyli rozmówcy Hatzfelda, spokojnie można przywyknąć, jak się zabija bez przerwy – im więcej ścinali, tym bardziej ścinanie powszedniało, doskonale wpisując się w samonakręcające się szaleństwo, jakie ogarnęło zielone wzgórza Rwandy.
Hatzfeld, prócz relacji z rozmów z oprawcami, dzieli się również interesującymi refleksjami nad istotą wojny, rodzącej barbarzyńskie pokusy, zmieniające się w krwawe szaleństwo. Jako że u podstaw ludobójstwa tkwi nieskrywany i zorganizowany zamiar eksterminacji, autor zwraca szczególną uwagę na oddzielenie pojęć wojennego chaosu i ludobójstwa właśnie. Znajduje proste, rozstrzygające pytanie, jak je odróżnić: kto w pierwszym rzędzie staje się ofiarą? Mężczyźni? Kobiety? Dzieci? Hatzfeld, analizując tę kwestię, podkreśla, że to, co działo się w Srebrenicy, Katyniu, Groznym, My Lai i innych miejscach masakr, to nie były ludobójstwa. Celnie dowodzi przy tym swoich racji, być może kontrowersyjnych i dyskusyjnych, ale nie pozostawiających czytelnika obojętnym. Zdążył nas zresztą do tego przyzwyczaić, jego książki są dla mnie niezwykłą, intelektualną ucztą – raczej rodem z „Wielkiego żarcia” Ferrieriego, niźli wysublimowanym rautem. Zdaję sobie sprawę, że skutkiem będzie ból brzucha, zgaga, przejedzenie, że po
odejściu od stołu długo nie będę mógł patrzeć na podobne potrawy, że ów posiłek solidnie odchoruję, niemniej nie mogę się doczekać kolejnych pozycji tego autora.
Opowiada on ponadto o kobietach morderców, szykujących rano strawę, za dnia zaś, kiedy mężczyźni ciężko pracowali, plądrujących domy ofiar. Gdy się zmęczyły, sprzątały, plotkowały, sprzeczały się, czasem tylko trzeba było, głównie z nudów, zaszlachtować jakąś okutaną łachmanami, zagłodzoną Tutsi. Ot, dzień jak co dzień, żeby jeszcze trupy wokół tak nie śmierdziały, to już zupełnie byłaby sielanka. Wśród tego absolutnego, kompletnego bestialstwa, znaleźli się sprawiedliwi, którzy ośmielili się skrytykować ludzi z własnego plemienia lub ocalić Tutsi przed hordami zabójców. Hatzfeld opisuje niektóre te przypadki, pochylając się zarówno nad osobami powszechnie znanymi, jak i tymi anonimowymi, które, nie wyrzeknąwszy się człowieczeństwa, zapłaciły za to najwyższą cenę.
Autor przybliża również psychologiczny mechanizm wtłoczenia ofiar w schemat szarej, zbitej masy, zbiorowości, ze wszech miar zdepersonalizowanej. Stali się oni, w oczach oprawców, scalonym w jedno konglomeratem, powszechnym zagrożeniem, które należy wyeliminować. Łatwiej jest wszak „usunąć karalucha”, niźli ściąć sąsiada, z którym jeszcze wczoraj piło się piwo w okolicznym barze. Wówczas bywa i tak, że zwykła śmierć już nie wystarcza, należy znęcać się nad ofiarami, torturować, popisywać się – podobny proces opisuje Ingrao w * Czarnych myśliwych*. Ofiara staje się tu wynaturzonym, zdehumanizowanym trofeum, które należy zbrukać, zohydzić, nie wystarczy po prostu zabić, należy zrazu upodlić i sprofanować. Tylko niemowlęta mordowało się bez wyjątku szybko; jeden z rozmówców twierdzi, że nie mogły zrozumieć, z jakiego powodu cierpią, więc nie
warto było tracić na nie czasu. Nie przyjmowano do wiadomości, że dorośli również nie pojmowali, czemu giną.
Hatzfeld, dyskutując z więźniami zakładu karnego, pragnął ujrzeć prawdziwe twarze i usłyszeć głosy zabójców. Przekonał się, że tylko osadzony w więzieniu morderca, który nie miał okazji powrócić na wolność, będzie mówił, mniej-więcej, prawdę - „im grubsze mury więzienia, tym większa skłonność do snucia opowieści”. Mury chronią wszak przed zemstą i chyba tylko tego kaci się obawiają, poczucie winy praktycznie nie istnieje. Jeśli żałują, to głównie siebie, własnych strat, zmarnowanych szans, może czują nawet pewien zawód, że im się do końca nie udało? Że ktokolwiek przeżył i mógł oskarżać, świadczyć o ich zbrodni. Autor obiecał rozmówcom, dobrze odżywionym, schludnym i zadbanym, że nie ujawni ich opowieści przed końcem procesu, zaś nagrodą za tę swoistą spowiedź była sól, cukier, napoje, leki, ewentualnie wieści od rodziny. Podobnie, jak depersonalizowali ofiary, tak i teraz „ja” zamieniają na „my”, kolektywizując swą zbrodnię. Zdają relację spokojnie, zimno – mówią tak, jak zabijali, metodycznie, bez
emocji. Niejako mimochodem, dając wytchnienie od opisów dokonywanych przez siebie rzezi, wspominają o Bogu, wszak na mokradłach, gorliwi chrześcijanie stawali się zabójcami, a w więzieniach – okrutni zabójcy zmienili si w pobożnych chrześcijan. Podczas krwawych wydarzeń, najpierw słuchali rozkazów dowódców, a Stwórcy dopiero później, gdy przebrzmiał łoskot maczet. Zresztą są przekonani, że Bóg zachował milczenie, gdy kościoły cuchnęły od trupów. Jeden z więźniów konstatuje wręcz, że w trakcie masakr Demiurg był im niepotrzebny, myśleli, że dadzą sobie radę bez niego. Zawieszone pozostaje tylko pytanie, dlaczego wszyscy wówczas odwrócili głowy, od białego dyrektora do czarnych prezydentów, dlaczego, na końcu, odwrócił głowę i Bóg?
Rozmówcy Hatzfelda mają bardzo sprecyzowane plany, które pragną realizować po wyjściu z więzienia. Chcą wieść normalne życie, znaleźć żonę, uprawiać pole, być cierpliwym, skromnym, życzliwym, okazywać żal, skruchę i jednać się z ocalałymi. Mówią o tym z chorą, wynaturzoną naiwnością – wrócę, będę stawiał piwo i steki tym, którzy przeżyli, aż wreszcie wybaczą, bo zobaczą, że jestem dobry i życzliwy. Przebaczenie jest dla nich czymś oczywistym, przynależnym im odgórnie, grzecznie o nie poproszą, więc je uzyskają, nie może być inaczej, to tylko czysta formalność.
Sezon maczet to opowieść o ciężkiej, rolniczej pracy. Najpierw inteligenci, ludzie w białych koszulach i dopasowanych krawatach zasiali ziarno, które kiełkowało przez lata burzliwych dziejów Tutsi i Hutu. Kiedy pojawiły się plony, należało z niecierpliwością czekać na żniwa. Katastrofa prezydenckiego samolotu była długo oczekiwanym pretekstem, sygnałem, że należy najeść się porządnie, chwycić maczety i iść do pracy. Tym gorliwiej, że dożynki zapowiadały się wyjątkowo obiecująco.
W książce tej znajdziemy piękne zdania o tym, dlaczego Tutsi milczeli, dlaczego nie prosili o nic, gdy stali nad nimi oprawcy z maczetami.Czemu nie negocjowali, nie błagali szydzących z nich katów? Są to przejmujące słowa o świecie, w którym człowiek jest opuszczony przez wszystkich i w nic już nie wierzy pragnąc, by to wszystko wreszcie się skończyło. Dzieło Hatzfelda to bowiem również praca o przerażającej samotności, kiedy nawet nie ma siły na rozpacz, zaś krzyków o pomoc nikt już nie chce słuchać.