Zwalczyłam pokusę napisania Recenzji bez tytułu. No, bo skoro Księgę bez tytułu napisał Anonim, a przetłumaczył Nemo (bez stopnia), to naprawdę, aż się prosiło... Uznałam jednak, że nie mogę się wymigiwać od uchylenia przynajmniej rąbka tajemnicy. Tak naprawdę jest zupełnie odwrotnie – to nie jest książka bez tytułu. To wcale nie książka, to film z papieru, a dziesiątki tytułów ścigają się o miejsce na okładce. Tarantino, Lynch, ekranizacje komiksów, horrory, kryminały, pseudometafizyczne thrillery – wszystko dokładnie pocięte, zmiksowane i puszczone w tempie slapstickowej komedii. Obficie polewanej keczupem.
Książka ma coś w rodzaju fabuły i cały tłum postaci, na ogół męskich, bardzo męskich i supermęskich też. Broni wystarczyłoby na średniej wielkości arsenał, a tryskający wszystkimi porami testosteron zrównoważyłby roczną produkcję niedużej fabryki farmaceutycznej. A dramatyczne pytanie, które zadaję sobie już od pierwszej strony, brzmi: skąd, do licha, ja to wszystko znam? Przecież (jak mi się wydaje) nie chodzę do kina na jakieś pulp fiction, w telewizji oglądam starannie wybrane (akurat!), wysmakowane (chciałabyś!) programy, to nie moja szyba, niebieska od telewizora, kryje cień wrośniętej w kanapę postaci z torbą chipsów w jednej ręce i aluminiową puszką w drugiej. A jednak, od pierwszej sceny, mam poczucie déjà vu. Gorzej – déjà wiele razy vu. Kiedy do baru Tapioca („Od zmierzchu do świtu”) wchodzi Obcy w mieście, w mojej podświadomości natychmiast włącza się ścieżka dźwiękowa („ta kobieta, ma gitarra i mój starry parrasol...”, jak śpiewał kabaret OTTO), desperado rusza do akcji, ścielące się gęsto
trupy zaraz znikną z pola widzenia i (cięcie!) nikt nie będzie się nimi więcej zajmował, jak to w barze. Inaczej, gdy demonicznie zmasakrowane ofiary zalegać będą w jakimś mieszkaniu, tam ktoś się nimi jednak zajmie – oczywiście, dwóch policjantów, stary i młody, czarny i biały, prowincjusz i przybysz z wielkiego miasta. I tak dalej, i tak dalej. Program TVsat z paru tygodni, przepuszczony przez centryfugę. Kolekcja noży, święty Graal i zaćmienie księżyca. Apetyczna blondynka, podejrzany hotelik i wampiry. Niekoniecznie w tej kolejności. Opowieść dla prawdziwych macho.
W kategorii „książka” sześć punktów, za zabawę kliszami, bez wartości dodanej (Tarantino to jednak nie jest). Jako rachunek sumienia i memento dla podświadomości pożeracza popkultury – bezcenne. A swoją drogą szkoda, że Wędrowyczowi wizy nie dali.