Rzadko kiedy trafia się powieść ufundowana na tak kompletnym braku nadziei, sentymentalizmu, fałszywego optymizmu – a jednocześnie wolna od bawienia się nieszczęściem i brzydotą po to, by epatować nimi czytelnika. Kiedy ulegnęChanga-Rae Lee jest historią trudną, prawie pozbawioną ciepła i światła. Brnie się przez nią znosząc jej gorycz, okrutny chichot nieubłaganego przeznaczenia, upadek wszystkich marzeń. Mimo to coś skłania do tego, by gorączkowo szukać w tej historii jasnego punktu. Tak gorączkowo i z upartą wiarą, że się go znajdzie, jak bohaterka powieści June, będąc dzieckiem podczas koreańskiej wojny domowej, szukała dla swojego młodszego rodzeństwa czegoś do zjedzenia wśród ogołoconych pól i wraków wojskowych pojazdów.
Właśnie obrazami wojny koreańskiej zaczyna się ta powieść: jedenastoletnia June, po śmierci rodziców i starszego rodzeństwa, ucieka wraz z młodszym rodzeństwem na południe Korei. Zagrożeniem są żołnierze obu walczących stron, dzieci są głodne, zziębnięte i wycieńczone, a powodzenie ucieczki niepewne. Nie wiadomo, czy mieszkająca w Pusanie dalsza rodzina jeszcze żyje i czy rzeczywiście jedzenia jest tam pod dostatkiem. Ale June nie ustaje w wysiłku. W obliczu dramatycznych wydarzeń decyduje się dalej uciekać sama, niesiona wolą przeżycia, której nie można niczym zdławić.
Wydawałoby się, że los powinien nagrodzić przetrwanie takiego koszmaru. Że odtąd życie June będzie nawet jeśli nie szczęśliwe, to przynajmniej dostatnie i spokojne. Lee burzy te złudzenia, spełniając dziecięce marzenia June o pełnym brzuchu w bezlitosny sposób: dorosła June umiera na raka żołądka. Przed śmiercią chce jeszcze odnaleźć syna, którego ostatni raz widziała osiem lat temu, a który jest owocem krótkiego i beznadziejnego związku z Hectorem, amerykańskim żołnierzem stacjonującym w Korei podczas wojny. Hector jest spopielony psychicznie, June tak samo. Te dwa ludzkie wraki, Hector bardziej nie chcąc niż chcąc, a June ostatkiem sił, jakie pozostały w jej przeżartym rakiem ciele, wyruszają do Włoch, by dogonić syna-widmo.
Choć od wojny koreańskiej minęło kilkadziesiąt lat, choć zarówno Hectorowi, jak i June udało się ją przeżyć, oboje tak naprawdę podczas tej wojny umarli. Dziś są upiorami samych siebie, naznaczeni obrazami przemocy, gwałtów, zwłok, poszarpanych kończyn, zastygłych w wyrazie zdumienia oczu zabitych. Wojna może się teoretycznie skończyć, ale ci, co jej doświadczyli, noszą ją potem w sobie przez dziesięciolecia, dla nich wojna trwa nadal. Ludzka psychika nie jest sobie w stanie poradzić z takimi przeżyciami. Powojenne upiory egzystują bez celu i sensu, jak Hector, albo są toczone przez śmierć, która jakby z opóźnieniem przypomina sobie, że nie rozprawiła się jeszcze z June i Sylvie – Amerykanką dopełniającą ten specyficzny trójkąt.
Kiedy ulegnęto historia poszukiwania resztek nadziei mimo świadomości, że tej nadziei się nie znajdzie. To pytanie, co zmusza do takich poszukiwań ludzi, którzy mentalnie są już po stronie śmierci. Którzy chcieliby zniknąć, ale jeszcze coś – zwierzęce pragnienie życia? resztki poczucia odpowiedzialności za drugą osobę, nawet jak już się zrezygnowało z odpowiedzialności za samego siebie? – każe im trwać dalej, współdziałać z innymi. To historia ponura i dręcząca, bezwzględnie rozprawiająca się ze złudzeniami, jakie jej bohaterowie chcieliby ocalić na dnie swojej duszy, ale na jej końcu można dostrzec słabe światło.