Szukanie paraleli pomiędzy losami państwa i społeczeństw często bywa zwodnicze i jałowe intelektualnie, jednak podobieństwo dziejów Polaków i Węgrów jest co najmniej zastanawiające. Mimo różnicy językowej i pochodzeniowej, niemal od samego początku istnienia obu krajów widać współbieżność rozwojową. Jesteśmy geograficznie dość blisko siebie, mieliśmy w podobnych okresach momenty imperialne, ale też zupełnego upadku i podboju przez obcych. Zarówno Polacy jak i Węgrzy nie będą mile wspominać XX wieku, oba kraje zostały przycięte do granic etnicznych, a nasi bratankowie nawet jeszcze bardziej – w 1920 roku pozostawiono im zaledwie trzecią część granic państwowych sprzed I wojny światowej. Polacy, których solidarnie rozjechał walec nazistowsko-komunistyczny, w dużej mierze tkwią w poczuciu krzywdy, mieszającym się od czasu do czasu z napadami dumy, nie zawsze uzasadnionej.
Również nasze społeczeństwa są dość podobne. Pęknięcie na linii konserwatywna prowincja-liberalne wielkie miasta, geograficzne rozkłady biedy, wynikające z historycznych zaszłości, uzależnienie energetyczne od potężnych sąsiadów, mnóstwo nierozwiązanych problemów, będących w dużej mierze spadkiem po okresie komunistycznej dominacji oraz wiele innych, drobniejszych cech łączących Polaka i Węgra, każe nam czasem spojrzeć na to, co dzieje się nieco bardziej na południu od nas, sprawdzić, jak oni podchodzą do spraw, z którymi u nas trudno sobie poradzić.
Zadziwiające, że od samego początku transformacji ustrojowej Węgry w dużym stopniu żyją w cieniu polityka, który w 1989 r. miał zaledwie 26 lat, dopiero co ukończył studia prawnicze, na których mocno zaangażował się w działalność opozycyjną. Viktor Orbán, bo o nim mowa, ma dziś 50 lat, co jest wiekiem dla polityka akuratnym, by dopiero sięgać po najwyższe urzędy państwowe. Orbán tymczasem jest już premierem po raz drugi, zdarzyło się mu być też liderem opozycji, wydaje się, że w czasach wolnych Węgier jest wciąż na szczycie. Igor Janke postanowił przyjrzeć się temu fenomenowi, którego polityka irytuje lewicową Europę, okresowo montującą nawet ataki medialne na niepokornego przywódcę małego kraju, idącego pod prąd trendom na kontynencie. W stwierdzeniu dziennikarza Dariusza Rosiaka , że w Europie jest tylko dwóch prawdziwie demokratycznych premierów, czyli David Cameron i Orbán właśnie, nie ma zbyt wiele przesady. Obaj ci panowie
realizują przedwyborcze obietnice z żelazną konsekwencją, mają potężne poparcie w swoich krajach, a jednocześnie są uważani za zdrajców elit, zwłaszcza tych brukselskich. Uważają, że mandat, który otrzymali w wyborach, upoważnia ich do reprezentowania przede wszystkim swoich obywateli, nawet jeśli to nie podoba się najpotężniejszym przywódcom europejskim.
Viktor Orbán doskonale rozumie przeciętnych Węgrów.Pochodzący z bardzo biednej rodziny, self-made man jako pierwszy w Europie Wschodniej podczas pogrzebu bohaterskiego premiera z czasów powstania z 1956 r. Imre Nagaya, w płomiennym przemówieniu zażądał wycofania Armii Czerwonej jeszcze w 1989 r., czym zaskoczył nawet najbardziej radykalnych antykomunistów w regionie. Ten młodzieniec wyartykułował pragnienie milionów rodaków, o którym bali się nawet myśleć. O dziwo, ów zdawałoby się nierealny postulat został wkrótce spełniony, komunistyczna władza padła, zaś Viktor Orbán stał się jednym z liderów partii liberalnej Fidesz. Węgry przeszły podobne koleje politycznych losów do innych państw regionu, charakterystycznych dla ery postkomunizmu: po euforii i rządach opozycjonistów przyszło społeczne rozczarowanie i oddanie rządu w ręce reprezentantów poprzedniego systemu. Fidesz w koalicji z konserwatystami i partią chłopską wrócił na cztery lata do władzy – na ten czas przypada przystąpienie do Unii Europejskiej
i NATO. Pomimo dobrych rządów i wygrania kolejnych wyborów od 2002 roku Fidesz znalazł się w opozycji, a wielu wieszczyło, że to koniec błyskotliwej kariery Viktora Orbána.
Porażka okazała się być zimnym prysznicem, ale Orbán szybko z niej wyciągnął wnioski. Wydaje się, że okres 2002-2006, kiedy pozostawał w opozycji, był w pewnym sensie rewolucyjnym tak dla kraju, jak i samego lidera. Socjaliści rządzili w oparciu o stare układy i resentyment gulaszowego komunizmu. Fidesz rozpoczął przesuwanie się na prawo, stając się partią coraz bardziej konserwatywną, a zarazem ciężką pracą skupił wokół siebie ogromną sieć organizacji pozarządowych, głównie na prowincji, niejako osaczając zatomizowanych liberałów z miast. Orbán właśnie wtedy przekreślił i ostatecznie zdeprecjonował dziedzictwo komunizmu, natomiast w zdobyciu władzy pomogli mu nieodpowiedzialni socjaliści, doprowadzający kraj na skraj bankructwa i zaliczający medialne wpadki, szokujące nawet dla swoich zwolenników. Po serii potężnych protestów Fidesz, zupełnie odmieniony, wrócił do władzy, co więcej, mając większość uprawniającą do zmiany konstytucji. Viktor Orbán skorzystał z tego faktu, uchwalono nową ustawę
zasadniczą, rozpoczęła się prawdziwa rewolucja konserwatywna. Przeorano w zasadzie wszystkie ważne aspekty państwa: prawo, podatki, ubezpieczenia społeczne, system finansowy i medialny. Zmiany te mają na celu zbudowanie węgierskiej klasy średniej kosztem głównie likwidacji przywilejów dla wielkich firm międzynarodowych. Nie ma więc przypadku w tym, że zachodnia prasa, o niebo bardziej liberalna od społeczeństw wschodnioeuropejskich, rozpętała burzę antyorbanowską, do której wkrótce przyłączyli się politycy brukselscy. Wydaje się, że twardy premier przetrwał tę nawałnicę, mobilizując przy tym Węgrów, ustępując w kilku punktach, ustrojowo mniej istotnych. Eksperyment wciąż trwa, jeszcze za wcześnie, by oceniać jego skutki. Wskazywane zagrożenia, takie jak odpływ zachodniego kapitału, zbyt duże zadłużenie państwa i realny brak zabezpieczeń emerytalnych, są już w tej chwili bilansowane rosnącym popytem wewnętrznym i większą przedsiębiorczością Węgrów.
Wracając do paralel: krach postkomunizmu w obu krajach nastąpił w podobnym momencie. Polska zmieniła się pod wpływem szoku politycznego, jakim była „afera Rywina”, zaś Węgry odmienił wyciek taśm socjalistycznego premiera Ferenca Gyurcsány’ego. W obu krajach spowodowało to radykalizację nastrojów społecznych: w Polsce władzę oddano najbardziej antykomunistycznemu z ugrupowań, czyli PIS-owi, na Węgrzech równie radykalnemu Fideszowi. Jednak w Polsce konserwatywna i moralna rewolucja załamała się po dwóch latach, zaś centroliberalna PO rządzi, wykorzystując raczej system i struktury odziedziczone po postkomunizmie, nie wchodzi w konflikt z elitami europejskimi, z natury rzeczy niezainteresowanymi utratą wpływów polityczno-finansowych. Jarosław Kaczyński po przegranych wyborach w głośnym przemówieniu przywołał przykład Fideszu jako nadzieję dla swoich zwolenników. Choć tak Viktor Orbán jak i były premier Polski są niesłychanie twardymi i bezwzględnymi graczami, lubiącymi konfrontację i mającymi autorytarne
ciągoty, różni ich kilka kluczowych cech. Orbán jest ludowym trybunem, inteligentem w pierwszym pokoleniu, o fenomenalnym słuchu społecznym, który pozwala mu przez dwie dekady być najważniejszą postacią w kraju. Kaczyński to inteligent o elitarystycznym nastawieniu, przepojony żeromszczyzną, który w społeczeństwie widzi raczej misję do wykonania i przetworzenia go, niż spełniania jego zachcianek. Orbán w inny sposób prowadzi politykę kadrową w partii – swoich przeciwników bardzo rzadko „wycina” z organizacji, raczej umiejętnie ogranicza ich rolę, wciąż nie rezygnując z wykorzystywania ich talentów dla administracji publicznej. Kaczyński pozbył się właściwie wszystkich zdolnych i obiecujących oficerów partyjnych. I różnica najważniejsza – porażka wyborcza Viktora Orbána w 2002 była doskonałą nauczką, od tego momentu Fidesz staje się partią, która z kadrowej przeistacza się w prawdziwy ruch społeczny. Polski system wyborczy zupełnie nie premiuje takiej zmiany, partie przypominają nieco feudalne struktury z
epoki absolutyzmu oświeconego. Stąd też powrót do władzy Fideszu na fali protestów społecznych wymusił owe konserwatywne zmiany. Ewentualny (choć niezbyt na razie prawdopodobny) powrót do władzy Jarosława Kaczyńskiego społecznie nie zmieni nic, bo jego władza nie będzie się miała na czym realnie oprzeć, a na pewno nie będzie w stanie dokonać zmian społecznych, zgodnych z wizją Polski, prezentowaną przez PIS.