Miasto poza czasem, sądząc po nocie na okładce, zapowiadało się na wielki fresk historyczny, mający za tło najbardziej magiczne i mitotwórcze miasto w literaturze ostatnich lat – Barcelonę. I rzeczywiście – na kartach książki (bardzo stylowych, blok niby-ręcznie przecinanych kartek udatnie imituje książkę sprzed lat kilkudziesięciu) szybko mijają kolejne stulecia, rosną mury, miasto rozlewa się po okolicznych wzgórzach – tylko jakoś ducha w tym nie ma. To znaczy – duch jest. Wampir nawet. Wiecznotrwały, niezbyt straszny, raczej zwierzyna, niż myśliwy. I miał trudne dzieciństwo, resztę długiego życia tez raczej niełatwą...
Dobrze, oszczędźmy sobie ironii. Wampir urodzony w zamtuzie nie poznał w średniowieczu innych ludzi, niż ulicznice i księża. Schematycznych i tak zredukowanych do swoich ról, że nie warto nawet nadawać im imion. Mijają setki lat, a wokół narratora wciąż prostytutki, księża, inkwizytorzy i kaci, jednakowi i anonimowi jak mrówki w mrowisku. Kto więc stworzył wielkość Barcelony, jej potęgę i urodę, jej magię i mit? Nie wiadomo. Ale samo rozrastanie się miasta opisane jest ze znawstwem, może nawet odrobiną uczucia, którego próżno szukać gdzie indziej. Może jednak są szanse na podniesienie temperatury emocji, kiedy los wampira przetnie się z losem młodej prawniczki – Marty, tropiącej rodzinne tajemnice w głębi stuleci? Pewnie dla tych paru stron, spotkania wampira i Marty, powstała cała książka. Dla mnie jednak ten wykład gnostyckiej i manichejskiej interpretacji dziejów świata przypominał rozterki seminarzysty... Może się już uodporniłam na herezje rodem z literatury przygodowej? Ach, Barcelono, Barcelono,
trwasz w oczekiwaniu na następną powieść Ruiza Zafona. Oby niedługo.