A...B...C... - od tego zaczyna się każde czytanie. Od powolnego składania litera i rymowania ich ze sobą, od związków ich i zawiązków, od przekonania, że jedna pionowa kreska to I, a jak ją trzy razy przeciąć w pół to E. Czytanie jest trochę magiczne, zawsze za niesamowite uważam, jak wielu ludzi potrafiło się zjednoczyć, jak się umówiło i jak teraz dzięki temu wiem, że jak jest napisane „pies” to merda ogonem, a jak „kot” to zaraz pewnie poprosi o mleko.
To szczęsne/nieszczęsne ABC to czasem udręka uczniów – nie zawsze prosto zapamiętać, że po J jest K, a M jest trzynastą literą alfabetu. Dobrze jest mieć jakiś na alfabet sposób, dobrze jest jakoś go poukładać po swojemu i jakiś patent odnaleźć na to, żeby litery się nie plątały, żeby w równym stały szeregu.
Dobrym sposobem jest wiersz – rymy płyną do ucha mimowolnie, a dobre rymy same wskakują do głowy i jakoś łatwiej potem wyciągnąć z niej te wszystkie literki, pogrupowane, poszeregowane.
Więc abecadło wpada w rymy, ustawia się w wiersze i wpada do głowy samo.
Na duży plus i na dzień dobry to, co rzuca się w oczy to duże litery – niby drobiazg, niby oczywistość, ale dla dziecka, które ma przyswoić alfabet i któremu sprawia on jeszcze wiele trudności, to będzie jak wyciągnięcie dłoni i zaproszenie do zabawy. Nie musi mieć lupy – po prostu zerknie i literki same do niego wyjdą. Dodatkowo ta jedna, o której akurat mowa, śmieje się do niego na kolorowo – zaznaczona jest w całym tekście jakimś czerwonym, albo żółtym, albo zielonym. Po to, żeby jeszcze prościej było zapamiętać, że D to I z dużym brzuszkiem, a B ma brzuszki aż dwa, że H wygląda dokładnie jak huśtawka, S to kręta droga, ale już N jest podobne zupełnie do niczego.
Mam jednak wrażenie, że Chotomska jakoś słabo się przyłożyła do tego tomiku, że jedne litery lubi dużo bardziej od innych, poświęciła im więcej czasu i troski, a inne pozostawiła samopas i nie dba o ich rozwój i zwyczaje. Bo jak wytłumaczyć to nagromadzenie F, to „F fikołki fika z foką i do fląder puszcza oko” albo „Pingwin nie umie grać w ping-ponga. Granie w ping-ponga go nie pociąga” wobec „I gulga, że jest królem. -Chcę mieć berło i koronę!” (i to już właściwie wszystkie I w tym wierszyku).
Miałam też nadzieję, że Chotmoska, jako królowa polskiej poezji dla dzieci (albo przynajmniej jedna z...), ominie częsty błąd, jaki popełniają inni w tego typu publikacjach. Owszem nie przedstawiła „NIedźwiedzia”, ale za to „NIetoperze”, więc wychodzi na to samo – dziecko uczące się alfabetu wyłapie miękkie, bujające Ń, w miejsce mocnego, twardego N - a wystarczyło powiedzieć coś o nosorożcu, albo norce, albo nutrii...
I mam wrażenie, że w tej książeczce Chotmoska ustępuje i abdykuje i całe pole do popisu oddała Beacie Zdębie – a ta stworzyła piękne ilustracje, do których wiersze są właściwie dodatkiem. Wzięła filc, polar, flanelkę, całą masę kolorowych nitek, trochę guzików i ze dwie koronki i stworzyła śliczne zwierzaki, które chciałoby się głaskać – i głaska się! - i tylko, dziw nad dziwy, że nie ma różnorodnych faktur pod palcami, że jeż tym dżinsem nie kłuje, a foka nie połyskuje tak od wody... Ale za to, gdy ktoś trzyma lusterko w dłoni, to odbija się w nim idealnie, jak w srebrze!
To Beata Zdęba tworzy tę książkę i tylko dzięki niej, dzięki ilustracjom właściwie, warto po nią sięgnąć. Owszem – te kilka wierszy można przeczytać, ale jeśli chce się poobcować z prawdziwą Chotmoską, to raczej poleca inne tomiki – ten niezbyt udany.