Trwa ładowanie...
recenzja
15-12-2011 18:01

Desant pietruszki na miodowej rzece

Desant pietruszki na miodowej rzeceŹródło: Inne
d6dh3p6
d6dh3p6

Mam w domu zeszyt, który należał niegdyś do mojej ukochanej Babci Irenki, której już nie ma. Zeszyt został. Już bez okładki, z poobdzieranymi rogami i zatartymi literami, z których już naprawdę nie można wyczytać, ile szklanek mąki daje się do biszkoptu. W zeszycie jest Zebra, są pączki, są Fale Dunaju i kokosanki. Wszystkie smaki z dzieciństwa, które słodkością rozlewały się na języku – połykane szybko, bo chcieliśmy wciąż więcej i więcej. Ale oprócz tego, że jest tam przepis na Ambasadora (zwanego też rasistowsko Murzynkiem) – zdecydowanie najlepszego na świecie – to zeszyt ma wartość sentymentalną i trochę historyczną. To taki zlepek przepisów od koleżanki z pracy i od synowej, wymyślonych naprędce, bo trzeba zrobić coś słodkiego na deser z tego, co jest w lodówce, lub przepisany z „Przyjaciółki”. I gdy jest tam „sernik Grażyny” to wszyscy z uśmiechem wspominają Grażynę. I takie trochę są Ciasta, ciastka i takie tam.

To książka – wspomnienie, książka poniekąd kucharska.

Zakochałam się w niej od kiedy wpadła w moje ręce.

Powodów jest trzy, a właściwie od niedzieli wieczora już cztery.

d6dh3p6

Czwarty jest taki, że zrobiłam mus czekoladowy według przepisu z tej książki i wyszedł.

Trzeci jest taki, że przepisy są z życia wzięte. To znaczy, że nie ma w nich wodorostów, tylko jajka i mąka, że nie trzeba moczyć w wodzie z płatków róż, zbieranych przez mężczyzn urodzonych w znaku Raka, a potem o północy piec przez dwie godziny w piekarniku, który najpierw ma mieć stopni dokładnie 38 a potem 213. Zwyczajnie – pomieszać, albo zagnieść, ewentualnie rozpuścić tu i tam czekoladę (czasem może w kąpieli wodnej). Mamy ciasto z miodem, mamy kogel-mogel, mamy szarlotkę i mamy tort. Więc tak naprawdę wszystkie etapy wtajemniczenia – można zacząć od niczego. Zresztą sama autorka pisze we wstępie, że zanim ta książka powstała, nie umiała piec. A potem znalazła siedem książek kucharskich na śmietniku i zabrała je do domu. I „się wciągnęła”. Bo pieczenie, pichcenie, gotowanie, kucharzenie, naprawdę wciąga. Jest uzależniające i twórcze, jest ciekawe i co najważniejsze – jest pyszne! I Agata Królak to udowadnia. Poza tym autorka nie jest tak do końca twórcą tej książki. Jest bardziej skrzynką
kontaktową między twórcami ciast, ciasteczek, deserów i innych, a czytelnikami. Jest zbieraczem, który owładnięty pasją chce uporządkować jakoś zbiory, jest pełnym poczucia humoru dawco-biorcą, który egoistycznie przygarnia przepisy, by później altruistycznie wypuścić je w świat, jak małe kolorowe samolociki z papieru.

Zebrała przepisy od swoich znajomych, od Rodziny, znalazła, lub wymyśliła. Zebrała je i przekazała. Zachowując oryginalną pisownię i dokładny przekaz.

I to jest powód numer dwa, dla którego ta książka jest wyjątkowa i dla którego ją pokochałam. Bo da się ją czytać. Bo zaśmiewałam się do łez. Bo jedno ciasto nazywa się „ciągnik”, bo w jednym trzeba użyć „MARMOLADY najlepiej z JOSTY= krzyżówka agrestu i czarnej porzeczki, rośnie w moim ogródku in der Sopot, zapraszam na letnie zrywanie. Jak nie josta to jeżyna w pytkę (…)”, bo „do piekarnika na nie wiem ile, na oko; jak się spali, znaczy, że za długo”, bo „smacznego, mama” i bo Ania (pod każdym przepisem jest źródło) napisała tak piękny przepis na Apple Crumble, że aż mi dech zaparło.

d6dh3p6

A wszystko to jest okraszone powodem numer jeden mojej miłości – grafikami, wydzierankami, rysunkami, malowankami. Graficznie to małe dziełko sztuki, które oglądam z niekłamanym zachwytem. Są tu też zdjęcia, jakie mogłyby wypaść z każdego starego zeszytu z przepisami; jakieś dzieci w kolorowych sweterkach dmuchające świeczki na torcie i pucharki – na pewno z galaretką z bitą śmietaną, które były nieodłącznym hitem każdego dziecięcego przyjęcia.

Jest jeszcze powód dodatkowy.

W rozdziale „Takie tam” (bo są trzy – „Ciasta”, „Ciastka” i „Takie tam”) jest przepis Gochy (zresztą w fantastycznym brzmieniu!) na pieczoną pietruszkę z miodem. Nie jestem jeszcze co prawda gotowa otworzyć te drzwi, za którymi leży. Gdy jej spróbuję, nigdy już nic nie będzie takie samo (pietruszka? Ta z zupy? Z miodem?). Ale przepis zapisałam na małej kwadratowej karteczce z obrazkiem tęczy i trzymam w kieszeni. I gdy któregoś dnia w domu skończy się cała czekolada, i będzie śnieg, i będzie zimno, i nie będzie się chciało ubierać w grubą kurtkę i kozaki i schodzić do sklepu – to wyjmę ją stamtąd. Pietruszka raczej się nie kończy. A miód to już na pewno nie.

d6dh3p6
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d6dh3p6