Wiktor Suworow, a właściwie Władimir Bogdanowicz Rezun, dwa lata po „wyzwoleniu” w ramach bratniej pomocy Czechosłowackiego ludu, trafił do kuźni kadr GRU. Stąd rychło wybił się na stanowisko rezydenta w Genewie, jednak na tyle mu się ten fach nie podobał, że zbiegł do Wielkiej Brytanii. W jednym z wywiadów stwierdził, że „jeśli ktoś pracował w wywiadzie i jest inteligentnym, utalentowanym człowiekiem, bez problemu znajdzie sobie pracę poza służbami”, a ponieważ posiada wszystkie te przymioty, czym prędzej znalazł sobie nowe zajęcie i zaczął pisać. W 1985 roku powstało Akwarium, książka odsłaniająca kulisy działalności GRU, moim zdaniem była to najlepsza pozycja w jego obszernej bibliografii. Po pięciu latach napisał Lodołamacz i od tej pory, z krótkimi przerwami na mniej (Złoty eszelon) lub bardziej (Kontrola) udane odskocznie od głównego tematu, tworzy jedną i tę samą książkę wydając dzieła, prócz tytułów, niewiele różniące się od siebie. Jego opus magnum było kamieniem węgielnym, na którym
oparła się cała wręcz mitologia o tym, jak to Stalin za wszelką cenę próbował rozpętać II wojnę światową. Bitwa pomiędzy zwolennikami tej teorii a jej przeciwnikami trwa w najlepsze, interes się kręci, a Suworow tworzy kolejne wariacje na temat Lodołamacza – właśnie na półki księgarskie trafia kolejna z nich, tym razem zatytułowana Ostatnia defilada.
Jak możemy przeczytać z okładkowego opisu, jest to czwarta część cyklu Lodołamacz, ale równie dobrze można ją nazwać trzecią częścią cyklu o Żukowie, bowiem to właśnie zgryźliwe komentarze dotyczące wspomnień marszałka Związku Radzieckiego zajmują w niej poślednie miejsce. Suworow zaczyna z pozoru niewinnie, snując iście hippiczne dywagacje na temat pewnego bardzo tajemniczego konia, który raz był arabem, raz rumakiem rasy terskiej, a raz wcale go nie było. Te pełne rozlicznych dygresji rozważania kończą się, a jakże, konstatacją, że Żukow był kłamcą, głupkiem i łajdakiem (podobnie jak autorzy jego „wspomnień”), zaś ZSRR poniosło podczas II wojny światowej miażdżącą klęskę. Na kolejnych stronach dowiemy się, że to dzięki Stalinowi Hitler doszedł do władzy, że Żukow był kłamcą, głupcem i łajdakiem, a Wujaszek Soso swoje plany rozpętania II wojny światowej wdrażał już w 1936 roku podczas wojny domowej w Hiszpanii. Kiedy iberyjski pożar nie ogarnął Starego Kontynentu, postanowił on rozpalić nowe zarzewie,
tym razem w Czechosłowacji. Mimochodem napomknąwszy, że Żukow był kłamcą, głupcem i łajdakiem, Suworow kontynuuje snucie teorii o złowieszczych planach Stalina i o tym, że do wojny nie doszło tylko dzięki temu, że Wielka Brytania nie zadarła wówczas z Niemcami. Z Hiszpanią i Czechosłowacją nie wyszło, przyszedł czas na Polskę i korytarze mające umożliwić przejście jednostkom Armii Czerwonej – kwestii ten autor poświęca kilka akapitów, oczywiście w międzyczasie nie pozostawiając suchej nitki na Żukowie.
Jest to wyborny pretekst do powrotu do mantry o planach uderzenia na Europę pokrzyżowanych przez Hitlera, przeto po raz kolejny przeczytamy te same argumenty okraszone dość toporną retoryką, pozbawioną konkretów, nacechowana emocjami, mętną od ironii, sarkazmu i dykteryjek. W Ostatniej defiladzie częściej niż w poprzednich książkach zwraca się bezpośrednio ku swoim krytykom, jednak w tej „dyskusji” można nawet zaobserwować pewien postęp. Otóż pojawia się tu wzmianka o niewiedzy Suworowa – rzecz nie do pomyślenia w dotychczasowej postawie napuszonego, wszechwiedzącego mentora: „Dlaczego wystawiacie mi rachunek? Moja niewiedza jest zrozumiała i usprawiedliwiona. To nie ja jestem źródłem ciemnoty. Nie mnie trzeba przyłapywać. I nie mi należy okazywać rachunek”. Później wszystko wraca do normy, kiedy okazuje się że wszyscy, od Amerykanów począwszy, na Rosjanach skończywszy, są głupi (oczywiście, Żukow jest najgłupszy), tylko Suworow jest mądry. Ci zaś, którzy twierdzą, że radzieckie przedwojenne czołgi były
słabe, są… rasistami. Ba! Nie dość, że rasistami, to jeszcze są historykami sprzedajnymi, nikczemnikami i potomkami hitlerowskich pomagierów i sługusów. Zewsząd zatem atakują naszego biednego autora sprzedajni potomkowie faszystów, ale to jeszcze nie koniec, bowiem, cyt. „zagraniczne darmozjady” również rwą się do żłobu, a nażłopawszy się niszczą czystymi rękoma i zimnymi umysłami jego przerdzewiałe burty i strzelają doń ze wszystkich kalibrów. A mnie się, naiwnemu, wydawało, że są jakieś granice farsy, których pan Rezun nie przekroczy… Niestety, bardzo często daje się on ponieść takiemu słowotokowi i nieskładnej gonitwie myśli. O ile w poprzednich tomach jeśli manipulował, to czynił to momentami z finezją i stosował takie zagrywki erystyczne, że sam Schopenhauer byłby dumny z tak pojętnego ucznia. W Ostatniej defiladzie, niestety, ta zabawa wyraźnie mu się znudziła i przestał się bawić w subtelności, poprzestając na inwektywach. Szkoda, bowiem, pomimo tego, że z większością jego tez zupełnie się nie
zgadzałem, te pierwsze jego książki czytałem z dość dużym zaciekawieniem, choćby po to, by zaobserwować, jak Suworow rozprawiając się z radziecką mitologią, tworzy swoją własną.
Praca będąca ponoć ostatnim tomem cyklu Lodołamacz (teraz pozostaje czekać na trzecią część historii o tym, jakim to Żukow był kłamcą, głupkiem i łajdakiem) przypomina raczej coś, co w muzyce określa się jako kompilację B-side. Są to utwory, które z różnych powodów nie znalazły się na albumach długogrających , np. covery, wersje alternatywne czy też dziełka na tyle słabe, że je odrzucono. Ostatnia defilada przypomina właśnie taką kompilację różnych, zazwyczaj oderwanych od siebie esejów, refleksji , dla których autor nie znalazł miejsca w poprzednich książkach, więc postanowił je zlepić w jedną całość i wydać jako odrębną pracę. To nadal są jednak wariacje na temat Lodołamacza, zatem znów natrafimy na identyczne argumenty, znów ujrzymy m.in. te same – moim zdaniem dość chybione – porównania czołgów niemieckich i radzieckich, tylko tym razem autor postanowił pójść trochę dalej i zaatakować swoich przeciwników w stylu dość niesmacznym, którego próbkę zaprezentowałem powyżej.
Wydaje się, że jakiś czas temu porzucił próby przekonywania do swoich teorii, zaś jego kolejne dzieła to już tylko podbijanie bębenka swoich wielbicieli, przekonywanie przekonanych. I tym właśnie czytelnikom polecam Ostatnią defiladę, znajdą w niej bowiem zapewne wszystko, czego szukają – od ciętego, niepokornego języka, po kolejne „dowody” potwierdzające tezę Suworowa. Wątpię, czy pozostali, którzy dotychczas sceptycznie się do niej odnosili, znajdą w tym dziele jakiekolwiek argumenty które skłoniłyby ich do przejścia na drugą stronę barykady. Jeśli do tej pory się tam jeszcze nie znaleźli, to n-te powtórzenie tej samej mantry raczej ich do tego czynu nie skłoni.