Właśnie na to liczył Janusz Wiśniewski, pisząc Z moim synem na fejsie. Powieść miała przyćmić ciągle powracające wspomnienia o * S@motności w sieci*, jednego z najlepszych, a już na pewno najbardziej rozpoznawalnych dzieł autora. Wiśniewski postanowił zrobić wszystko, by czytelnicy wreszcie zapomnieli o powieści zaczęli dyskutować o czymś innym i… zwątpili?
Irena Wiśniewska, nieżyjąca już matka autora, postanawia nawiązać kontakt ze swoim synem. Pisze mu więc z piekielnych czeluści wiadomości na Facebooku, które szybko nabierają formy intymnych zwierzeń z życia rodziny Wiśniewskich, przeplatanych wywodami o religii, filozofii i nauce. Nawiązanie kontaktu z synem miało być próbą powrotu do rozmów przerwanych śmiercią, świadectwem tęsknoty i wyjaśnieniem wszelkich wątpliwości, wcześniej owianych aurą tajemnicy.
Jakkolwiek brzmi zachęcająco – powieść rozczarowuje już od samego początku.Stylizowana na język „starszego pokolenia” składnia znacznie utrudnia czytanie, co więcej – wydaje się po prostu błędna. Wątek rozmowy na Facebooku też nie wydaje się przekonujący. Jest jedynie krótka wzmianka, że matka dołącza do pokaźnego grona przyjaciół autora w serwisie i...tyle. Same wiadomości maja bardziej formę listów, jeśli ma być nowocześnie, to niech będzie, że maili, ale z serwisem społecznościowym niewiele mają wspólnego. Nie ma też wymiany wiadomości, żadnej dyskusji, nawet krótkiej odpowiedzi ze strony autora. Po co więc zmianka o Facebooku? Prawodpodobnie dlatego, że ma tyle samo amatorów, co zdecydowanych przeciwników. Z moim synem… z pewnością przyciągnie tych, którzy lubią swego rodzaju przenikanie się mediów (choć, jak zostało wspomniane, pomysł kiepsko wykorzystany…). Niestety, jest to też jakby sygnał wtórności, poddania się modzie, braku oryginalności czyli tego, czego w żadnym wypadku nie oczekuje się
od Wiśniewskiego. A więc wielbiciele się zniechęcą…
Same wiadomości… cóż, są po prostu przegadane. Zbyt dużo w nich filozofii i „mądrości”, które męczą zamiast interesować. Czy rzeczywiście o tym pisałby bliski zmarły, mogąc się ostatni raz skontaktować z rodziną…? Zamiast pikantnych, ciekawych historyjek z życia (prawdziwych lub nie…) Wiśniewski podaje nam ciężkostrawny, przeładowany wiadomościami bełkot, przez który ciężko przebrnąć. Po prostu – rozczarowuje.
Zdecydowanym plusem jest sama pamięć autora o matce. Świat literacki jest nieśmiertelny, więc pisząc o matce, ba, czyniąc ją poniekąd autorem, dał świadectwo nie tylko swojej pamięci, ale również złożył swego rodzaju hołd i sprawił, że Irena Wiśniewska, mając nowy status – bohatera literackiego – stała się wiecznie żywa nie tylko dla autora. Nawet, jeśli fabuła nie jest zbyt wiarygodna, dąży do przekazania czegoś więcej. Być może jednak należałoby to rozpatrywać poza granicami wartości literackich…
Efekt udało się osiągnąć. Zamiast * S@motności...* wszyscy będą rozmawiali o „fejsie” Wiśniewskiego. Niestety, od wspomnień i sukcesu się nie uwolni. Co więcej – być może nieudana powieść autora jeszcze bardziej umacnia pamięć o tym, co było dobre. Na szczęście jest tego przeważająca większość, więc na ten drobny wybryk można przymknąć oko. I dajmy spokój z „Jak po * S@motności...* mógł napisać coś takiego”. To nie pomaga, pozostaje czekanie.