Vicki Nelson i Henry Fitzroy jako detektywistyczny duet – odsłona trzecia. Tym razem specjalność kuchni bliskowschodniej, czyli spotkanie z mumią. Za sprawą pewnego znudzonego brytyjskiego arystokraty oraz kilku zapaleńców-egiptologów tajemniczy i – jak się okazuje – zupełnie nienaruszony przez wieki sarkofag trafia do Toronto. Wywołane zdobyciem nieocenionego obiektu muzealnego podniecenie, jakie ogarnia lokalnych kustoszy szybko studzi zgon… a właściwie: kilka zgonów. Policja bezskutecznie próbuje odnaleźć sprawcę przedziwnych morderstw, jakie zostały dokonane w muzeum. Podkochujący się w Vicki i jednocześnie z nią rywalizujący detektyw Celucci jako pierwszy zaczyna podejrzewać o ingerencję siły wyższe. Tymczasem Henry’ego zaczynają prześladować koszmarne wizje oślepiającego słońca, co dla wampira jest, jak nietrudno się domyślić, szczególnie dokuczliwe. Vicki, początkowo ignorująca nieco stan partnera, szybko zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie zawisa nad miastem. To, co do tej pory uznawane
było za starożytny artefakt okazuje się bowiem całkiem żwawym nieumarłym, który wyrusza na krwawe łowy, by spełnić wolę swego mrocznego, żądnego ludzkiej rozpaczy, bóstwa.
Czytelnicze (i nie tylko czytelnicze) deja vu? Nie da się ukryć, że Linie krwi to wypadkowa wszystkich filmów i powieści z mumiami, wampirami, demonami i czarnymi chmurami, jakie z powodu objawienia się starożytnego zła zbierają się nad światem, plus obowiązkowe reminiscencje z udziałem Indiany Jonesa i Lary Croft. Uparcie poszukujący czegoś więcej czytelnik może odnaleźć w książce Tanyi Huff pewne echa Egzorcysty Blatty’ego: to choćby konstrukcja postaci demona, która przywołuje skojarzenia z Pazuzu oraz – a właściwie: przede wszystkim – samo zakończenie powieści. Niewiele jest niewykorzystanych przez autorkę „obowiązkowych wątków” w tego typu powieściach, stąd ciągłe wrażenie pewnej wtórności, z jednej strony w zrozumiałej ze względu na obraną tematykę, z drugiej zaś nużącą chwilami przykrą świadomością, że bieg wypadków jest z góry jasny, wiadomy i niepodlegający jakiejkolwiek zmianie. Tę wadę Linie krwi rekompensują pewnym wątkiem, który uważam za najciekawszy, a mianowicie jedno ze spotkań mumii i
Henry’ego. Ten fragment, zdecydowanie najlepszy w całej książce (bo najciekawszy i z całej plejady znanych wątków najmniej przewidywalny), można by nazwać ostatnią deską ratunku Linii krwi – ratunku przed kompletną powtarzalnością i wynikającą z niej nudą. Wytarte schematy – poza wspomnianym motywem spotkania dwóch gigantów – nie ulegają odświeżeniu i nie można się oprzeć wrażeniu, że do końca książki nie zdarzy się już nic nowego, nic nie zaskoczy i nie wyrwie z dawno ustalonego rytmu „powieści z mumią”. Pod względem warsztatu pisarskiego Linie krwi są napisane z pewnością lepiej od poprzednich dwóch części (choć można by spekulować, czy to nie zasługa dobrego przekładu); jest to książka posługująca się nieco bardziej plastycznym opisem, a jednocześnie bardzo nierówna: wątki dotyczące Henry’ego są zdecydowanie najlepsze, najbardziej dopracowane i najciekawsze, i – całe szczęście – wampir pojawia się częściej niż Vicki, która należy do jakże licznego grona najbardziej płaskich i niewiarygodnych postaci
literackich popkultury. Książkę taką jak Linie krwi można by określić mianem literackiego „one-night-stand”: niezobowiązującej przygody, która nigdy nie skończy się trwałym związkiem.