Jadźka, Kamila i Dzidzia siedzą przed domem i gadają. Jedna cały czas się śmieje, druga liczy, a trzecia gada z aniołami. Żadnej nie brakuje optymizmu. Każda jest silna na swój sposób. Jedna pragnie mieć dużo dzieci i od małego lubiła sprowadzać do domu cała ich gromadę. Druga chce zostać matematykiem, chce liczyć – nic więcej się dla niej nie liczy. W matematyce znajduje samą siebie i cała resztę świata. Gdy była mała potrafiła w locie policzyć ptaki, wiedziała na ile bochenków chleba dostawcy oszukali sprzedawczynię w sklepie i ile dzieci ma sąsiad. I jej pierwszym słowem było „osiem”. A trzecia, Dzidzia, kocha zespół Queen, zawsze chodzi z magnetofonem, w którym są ich kasety i nie wie, że Freddie Mercury nie żyje, bo nikt nie odważył się jej powiedzieć. Śpiewa w kościelnym chórze, ale zawsze solo, a od aniołów wie różne rzeczy, które mogą się przydać – na przykład kiedy wyleje rzeka. Tylko, że nikt jej aniołów nie bierze na poważnie i nikt nie kosi łąki wcześniej. Ich ojciec co dzień podśpiewuje – to
wesołe melodyjki, chyba na cześć własnej żony, Rosjanki Maszy, w której jest zakochany bez pamięci. Chyba na jej cześć, bo gdy Masza odchodzi, to on przestaje śpiewać.
A cały ten mikrokosmos, ten świat o trzech wierzchołkach, obserwuje Maksym. Mieszka po drugiej stronie rzeki, a właściwie mieszka zupełnie gdzie indziej, bo w mieście, ale na każde wakacje przyjeżdża do babci i po powitaniu z tym innym światem, już bez przeszkód może wejść w rytm życia sióstr. Jedna jest ładna,w drugiej się kocha, a trzecia zawsze siada na kładce nad rzeką i przeszkadza mu w czytaniu. A on pochłania Chandlera i Dostojewskiego i myśli, że zaimponuje Kamili. Czasem pomaga w polu swojemu kuzynowi Andrzejowi, czasem nie robi nic.
Sielskie to życie, bo na tej wsi żyje niewiele rodzin. A zło jest statystyczne i statystycznie takie miejsca omija.
Dlatego Maksym kocha ten skrawek ziemi i jest do niego przywiązany całym sobą. Nawet, gdy jedzie do rodzinnego domu, myślami zostaje na wsi.
Na przeciw tej krainy staje hotelowy pokój, w którym dorosły Maksym budzi się z dusznego snu bez marzeń. Nie pamięta niczego, a kątem oka zauważa niebieskie szpilki, wystające z łazienki. Nie pamięta kto może się znajdować w butach. Ze zdziwieniem i niedowierzaniem przyjmuje fakt, że nagle do tego pokoju hotelowego wpada kilku uzbrojonych i zamaskowanych mężczyzn i biorą go pod boki. Ze zdziwieniem przyjmuje wyłapywane w powietrzu słowa o trupie w łazience – trupie w niebieskich szpilkach. Wałkowanie jego mózgu nic nie daje. Nadal ma pustkę w głowie. Pamiętał tylko, że jechał na wieś, bo zadzwonił ktoś dla niego bardzo ważny, kobieta i powiedziała, że „rzeka wyschła!”.
To książka skonstruowana dość misternie i z tego misternego splotu czerpiąca swoją siłę. Odbijamy się od jednego świata i wpadamy do drugiego. Raz drżymy z zimna i zdenerwowania w celi, nie wiedząc nawet do końca, kim jest mężczyzna, który się tam znalazł, nie znając tajemniczej kobiety, która miała się tam z nim spotkać, składając wszystko ze strzępków informacji, dążąc do prawdy z taką samą determinacją, jak sam bohater. A potem wpadamy w letni, rozgrzany dzień. W wakacyjny czas, gdy powietrze jest lżejsze, gdy można porozmawiać z babcią przy kuchennym stole, powyglądać przez okno do ogrodu, zmęczyć mięśnie i dać wytchnienie myślom na polu, przejechać się wozem, albo traktorem, popatrzeć na Kamilę, która ma w sobie coś, co przyciąga, pójść na spacer z Dzidzią, a potem zjeść jedno z jej ciast, które nauczyły ją piec jej anioły. Wszystko, co ważne zaczyna się dla Maksyma w tym miejscu. Wszystko, co choć trochę może nas naprowadzić na ślad imienia kobiety w niebieskich szpilkach, pochodzi z tej wsi. To
miejsce dla Maksyma mistyczne, bo od tego miejsca zaczyna się jego dorosłość.
Ta książka ma w sobie jakiś czar, jakąś moc. Konstrukcja nie zawaliła się i mnie nie przygniotła – brak oddechu przy czytaniu wynikł z chęci poznania odpowiedzi – teraz! zaraz! już! Ale urzekła mnie ta wieś, w której dzieje się dobrze. Te historie anielsko przyziemne. Te kwiaty rwane garściami, żeby się oświadczyć w powodzi kwiatów. Te pierogi z jagodami, barwiącymi usta na fioletowo. Ten bimber domowej roboty, co mroczy myśli. Te psy, co Kamila niosła w podwiniętej do góry sukience. I mimo że prawdziwa wieś według babci Maksyma skończyła się w latach sześćdziesiątych, że nie ma już „niedzielnych popołudni, gdy pół wsi siadało na rowie a drugie pół pod kasztanem i zawsze było z czego się pośmiać albo o czym pogadać. Jesienno-zimowych wieczorów, gdy mężczyźni tłukli w tysiąca po gankach, a kobiety w kuchniach darły pierze”. Mimo tego braku, to w tej historii unosi się jakiś posmak starych czasów i budzi tęsknotę za tym, żeby odwiedzać się bez zapowiedzi i bez wyraźnego powodu i żeby odwiedzić też krainę
dzieciństwa, którą każdy w sobie nosi. I to jeszcze historia o tym, jak wody tej krainy nagle coś zatruwa – jakaś chciwość, jakaś zła żądza. O tym, że im dalej w dojrzewanie świata, tym gorzej człowiek sobie radzi z tym światem. Że psuje go pieniądz, władza, miłość zawiedziona. I depcze tę wodę, zanieczyszcza. Ale to też historia o tym, że zawsze można swoją mityczną rzekę oczyścić.