Czterdzieści lat wcześniej wyprawa do Somalilandu była igraniem ze śmiercią, a spór o źródła Białego i Błękitnego Nilu – sprawą honoru godną najwyższych wyrzeczeń. Białe plamy na Czarnym Lądzie penetrowali śmiałkowie, geografowie, zoolodzy i postępujący o krok za nimi szpiedzy, żołnierze i dyplomaci. Niestety - zapiski Józefa hrabiego Potockiego z wyprawy myśliwskiej do Afryki w roku 1897 nie mają w sobie ani fascynacji i żądzy wiedzy, cechującej pionierów i odkrywców, ani smaczku dekadencji, jak w Pożegnaniu z Afryką (gramofon, szampan i lwy). Wyprawa, nie nazywana wtedy jeszcze safari, służyła temu, by ubić jak najwięcej grubego zwierza. Strzelano do „wielkiej czwórki” – lwa, lamparta, słonia i nosorożca, nie gardząc jednak guźcem, antylopą, strusiem, gazelą, a nawet kaczką, czyli wszystkim, co się rusza, nie wyłączając samicy nosorożca tuż po porodzie, czego wymowy nie zmienia pozorne zaopiekowanie się nosorożcem-noworodkiem. Mięso na ogół porzucano, traktując je w najlepszym przypadku jak przynętę na
wielkie koty, przy czym do tego celu i tak lepszy był przestraszony osiołek, przywiązany do zeriby. Trzech wytwornych panów ciągnęło na południe, a karawana wielbłądów, coraz mniej objuczona markową wodą mineralną, wlokła w zamian coraz więcej skór, kłów i poroży, przed samym odjazdem pozostawiając za sobą pożar sawanny „który strawił tysiące mórg”, bez żadnej przenośni. W sumie nudne to było i monotonne. Strzały do nagonionej i przywabionej zwierzyny, niewygodne noce w zeribach, miejscowi akurat tak interesujący, jak naganiacze z Polesia, w głębi czaszki kalkulator osiągnięć („czy już jestem lepszy od księcia Czetwertyńskiego”). Smutne to wszystko, szczególnie dla mnie, wychowanej na Serengeti nie może umrzeć Grzimka. I pewnie całkiem podobnie bywa dziś, tylko dziś do listy trofeów dla bogaczy dołączył jeszcze hipopotam.
Jasne, nie można mierzyć hrabiego Potockiego dzisiejszą miarą, ale myślę, że po przeczytaniu zdania „Ogarnął mnie szczery żal, że nie tylko nie zdołałem go ubić, lecz nawet nie mogę powiedzieć, co to właściwie był za ptak”, wiecie już, za co wolę dzienniki Kazimierza Nowaka.
Prawie wszystkie gwiazdki za szatę graficzną – zdjęcia z epoki i stylowe rysunki Piotra Stachiewicza, w których bodaj lepiej, niż w notatkach hrabiego Potockiego, zapisała się egzotyka, trud i okrucieństwo tej ekspedycji. Minęło ponad sto lat, a z tych rysunków nieszczęsne ofiary myśliwskiej pasji nadal spoglądają niemal ludzkim wzrokiem.