Dziwne ostatnio czasy nastały. Na przykład dawno temu najlepszą drogą politycznej kariery było porządne zwycięstwo militarne. Jeśli jakiś wódz czy generał coś podbił, wygrał bitwę, a najlepiej wojnę, wówczas jak w banku miał wysoki urząd, społeczne poważanie, a czasem nawet pełnię władzy. Zmiana zaszła po II wojnie światowej – przykład Churchilla: wojnę wygrał (wraz z sojusznikami), a wyborcy natychmiast go zamienili na Edena. Nastała moda na samobiczowanie się i przepraszanie za wszystko. Francja i Wielka Brytania nieustannie kajają się za kolonializm, choć jego bilans bywa w różnych krajach różny. Hiszpanie cierpią raz za rekonkwistę, dwa za swoich odważnych do nieprzytomności Corteza i Pizarra. Przykłady można mnożyć, oczywiście nikt sobie nie zawraca głowy ahistorycznością takich rozważań, w dobrym tonie jest być ofiarą, pokazywać narodowe stygmaty. Zwycięstwa militarne czczone są niechętnie (nie daj Boże, jeśli kilkaset lat temu jeden członek UE pokonał drugiego), a jeśli już, to takie, którego
pokonanego wroga już nie ma, aby nie mógł przeistoczyć się w ofiarę (szczytem hipokryzji są obchody końca II wojny światowej, w której nie pokonano Niemców z sojusznikami, lecz faszyzm, względnie nazizm). Celują w cierpiętnictwie zwłaszcza Polacy, fakt, cztery litery sąsiedzi często nam młócili, wielokroć byliśmy niezasłużonymi ofiarami, ale zapomnieć nie wolno, że Rzeczpospolita Szlachecka co najmniej od czasów Jagiełły do Sobieskiego była mocarstwem przynajmniej regionalnym, jeśli nie momentami kontynentalnym, i sama ustawiała sąsiadów według swej woli, również militarnie. Przesyceni „Mesjaszem narodów” niechętnie świętujemy Grunwald, Psków czy Wiedeń, wolimy biczować kolejnymi beznadziejnymi powstaniami. Ale cóż, jako się rzekło, lepiej być ofiarą…
Dlatego jeśli zapytacie przeciętnego maturzystę, co wie na temat Dymitriad czy zdobycia przez Polaków Kremla, pewnie wzruszy ramionami. Awantura kilku kresowych magnatów przerodziła w wielką wojnę między Moskwą a Rzecząpospolitą, toczoną wiele lat ze zmiennym szczęściem. Jest to epizod w sumie mało znany, w kontekście narodowego cierpiętnictwa wypierany w pamięci. Komuda, który wielokroć dał już przykłady odporności na swoistą historyczną poprawność polityczną, postanowił napisać powieść, w której właśnie marsz Łżedymitra na Moskwę ze wsparciem Lachów jest tłem historycznym dla przygód jego ulubionego bohatera Jacka Dydyńskiego, stolnikowica sanockiego, postaci o tyleż historycznej, co będącej swoistym exemplum stanu szlacheckiego, zwłaszcza w jej wschodniej odmianie. Jacek pojawiał się już i w opowiadaniach, i w Diable Łańcuckim, ale w każdej książek jest jakiś inny. W Samozwańcu to nad wyraz rozsądny młody człowiek, którego jednak ciągnie wielki świat. Wraca do domu po to, by sprzedać swoją część
ojcowizny, przypadkowo po drodze ratując życie chłopakowi, który przedstawia się jako carewicz Dymitr, syn Iwana Groźnego. Niestety, nie dość że w planie tym przeszkadza mu przebiegły przyrodni brat, to ojciec żyje jeszcze i szykuje w testamencie niezłą niespodziankę, która wplątuje Jacka w wielką awanturę. Aby nie zostać bez grosza przy duszy musi udać się do Moskwy, a najlepszą ku temu okazją jest wzięcie udziału w marszu stronników Dymitra, chcących osadzić go na carskim tronie.
Komuda jest w tej powieści sobą – znajomość epoki, szczegółów związanych z życiem codziennym Rzeczpospolitej wszystkich stanów w wieku XVII, detale uzbrojenia, fechtunku, jazdy konnej tworzą niesamowicie barwne tło, wciągające czytelnika w ten wykreowany, ale też mocno historyczny świat. Sama fabuła nie jest szczytem wyrafinowania, ale nie odbiega poziomem od wielu awanturniczo-przygodowych powieści, i widać, że pisarz nie jest zaskakiwany zwrotami akcji i żywiołowością swoich bohaterów. Osobną kategorię oceny stanowi język. Z jednej strony czysta XVII-wieczna polszczyzna znana choćby ze współczesnych Dydyńskiemu pamiętników byłaby niezrozumiała. Z drugiej każdy Polak ma w tyle głowy archaizującą stylizację Sienkiewicza, której obejść nie sposób. Komuda nieco rzecz udziwnił: z jednej strony używa mnóstwa archaizmów leksykalnych, odtwarza ówczesny rytm zdań, z drugiej strony nie boi się słownictwa współczesnego, nawet językowych kalek z angielskiego, zjawiska przecież bardzo nowego. Konglomerat ów daje w
sumie ciekawy efekt, który wymaga jednak przyzwyczajenia się i dla większych ode mnie purystów może być trudny do zniesienia.
Samozwańca czytało mi się nad wyraz miło, mam też świadomość, że głównymi odbiorcami tej powieści są młodzi ludzie, fascynaci historii Polski, przygód i awantur, którym opowieść o szaleńczej odwadze w marszu na Moskwę pokrzepi serce, skołatane wiecznym narodowym cierpiętnictwem. Wszak warto wiedzieć, skąd Władimir Putin wziął Dzień Jedności Narodowej, i dlaczego nawet po czterystu latach wydarzenia Wielkiej Smuty tak bardzo bolą Rosjan. Komuda upitrasił nam bardzo smaczną powieść, wartka akcja i fenomenalne tło nie pozwalają na łatwe rozstanie się z Dydyńskim i jego pocztem husarskim. Pisanie pozytywnych powieści historycznych wraca do łask, i wielka w tym zasługa imć pana Jacka.