Na przestrzeni dziejów ludzkość musiała stawić czoła wielu epidemiom, dlatego w większości państw opracowano procedury postępowania w takiej sytuacji. Tak jest również w opisanym w „Chorobie Libenkrafta” mieście, gdzie osoby z objawami tytułowego schorzenia powinny być przez odpowiednie służby przewożone do miejsca odosobnienia na pobliskiej wyspie. Z kolei miasto z powodu epidemii jest odizolowane od reszty kraju, co nie tylko jeszcze wzmaga występujące tam - dobrze znane nam z czasów socjalizmu - trudności w zaopatrzeniu, ale prowadzi nawet do zniknięcia nazwy tej miejscowości z nowych map, drukowanych w innych częściach kraju
Jednak same zalecenia władz okazują się niewystarczające, skoro już na początku powieści wraz z jej głównym bohaterem Igorem jesteśmy świadkami linczu dokonanego przez pasażerów tramwaju na odkrytym w tym pojeździe „epidemiku”. Abstrahując nawet od prawnej czy moralnej oceny takiej reakcji tłumu, wydaje się ona po prostu nieadekwatna do zagrożenia. Choroba Libenkrafta jest bowiem dość tajemniczą przypadłością, gdyż jej jedynym znanym objawem są pojawiające się na powiekach chorych czerwone plamki. Mimo to każda osoba, która zachorowała, natychmiast znajduje się poza nawiasem społeczeństwa - przestaje być traktowany jak obywatel, pracownik, mąż czy ojciec.
Oczywiście sam pomysł ukazania zamkniętej społeczności, w której szerzy się epidemia, nie jest niczym nowym - wszak same nasuwają się skojarzenia z „Dżumą” Alberta Camus czy „Miastem ślepców” José Saramago. Warto więc tutaj zaznaczyć, że Ołeksandr Irwaneć w swej powieści konsekwentnie kreśli obraz postsowieckiej rzeczywistości, w której racja jest zawsze po stronie partii i państwa. Tylko co zwykłym ludziom po mglistych wizjach przyszłego doskonałego świata, kiedy ciągle muszą znosić głód i chłód, a jeszcze na dodatek zmusza się ich do udziału w takich czynach społecznych, jak zabijanie bezdomnych psów? Obraz miasta jest zaś po prostu ponury i przygnębiający - ciągnące się bez końca blokowiska, fabryki, tory tramwajowe, a wszystko wokół jest szare i zimne.
Dla bohaterów „Choroby Libenkrafta” niedostępna jest także droga ucieczki w świat kultury, gdyż została ona zniszczona zgodnie z duchem socrealizmu. W teatrze, w którym występuje Igor, repertuar jest więc zdominowany zupełnie przez różne produkcyjniaki, a niemal cała ekipa składa się nie z absolwentów akademii teatralnej, lecz z aktorów z awansu społecznego. Nawet klasyka okazała się niewygodna dla władzy, dlatego obserwujemy, jak próby „Króla Edypa” są tam prowadzone na podstawie tego, co przypomniał sobie z fabuły najstarszy członek zespołu, oraz szczątków tekstu tragedii, które ostały się po ingerencji cenzorów. Zresztą „nowatorskie” pomysły inscenizacyjne reżysera też trudno uznać za korzystne dla możliwości zrozumienia przez widzów treści sztuki...
W „Chorobie Libenkrafta” Ołeksandr Irwaneć cały czas próbuje sprowokować czytelników do myślenia, nie cofa się przed szokowaniem ich pełnymi brutalności scenami, a jednocześnie umiejętnie łączy w swej prozie grozę z groteską. Stworzona przez ukraińskiego pisarza rozgrywająca się w alternatywnej rzeczywistości historia niewątpliwie jest dość przygnębiająca a momentami wręcz przerażająca, ale dzięki zaskakującemu zakończeniu nie ma wcale tak jednoznacznej wymowy. Okazuje się bowiem, że autor wykorzystując do konstrukcji fabuły swej powieści motywy, które od dawna są obecne w literaturze, prowadzi nas wraz z bohaterami książki w zupełnie nowym kierunku.