Zawiązanie akcji najnowszej powieści Roberta J. Szmidta przywodzi na myśl takie klasyczne już pozycje, jak Jestem legendą Richarda Mathesona, Aleja Potępienia Rogera Zelazny’ego czy Droga Cormaca McCarthy’ego. Bo także w Samotności Anioła Zagłady mamy do czynienia z globalnym kataklizmem, skutkującym zagładą cywilizacji czy wręcz rodzaju ludzkiego. Także tutaj samotny bohater (gwoli ścisłości w Drodze była ich dwójka) rzuca wyzwanie światu, który stracił swój dotychczasowy kształt. Światu, w którym zaszły nieodwracalne, apokaliptyczne zmiany, którego wszyscy ludzcy mieszkańcy wyginęli lub zmienili się nie do poznania. Swoją historię globalnej apokalipsy Szmidt rozwija i opowiada jednak na swój własny sposób. Jej bohaterem czyni porucznika Adama Sawyera z amerykańskich wojsk rakietowych. Los chce, że właśnie podczas jego dyżuru wybucha globalny konflikt. Adam wykonuje swoje zadanie – naciska „czerwony guzik”, posyłając porcję śmiercionośnych rakiet w z góry zaplanowane cele. Jednak ani to, ani
nowoczesne systemy antyrakietowe, nie ratują jego kraju przed jądrową zagładą. Większość ładunków, które spadają na Stany Zjednoczone to głowice trineutrinowe, które zabijają wszystko, co żyje, powodując minimalne zniszczenia zasobów materialnych. Wykonawszy swoje zadanie, Adam kładzie się w komorze kriogenicznej, w której ma spędzić kolejne dziesięć lat. Po przebudzeniu zostanie zaś uczestnikiem programu „Arka”, zakładającego odbudowę życia na Ziemi. Awaria systemu powoduje przedwczesne wybudzenie bohatera. Aby dotrzeć do punktu zbornego „Arki”, Adam wyrusza w długą drogę przez martwe połacie Stanów. Samotny i zgorzkniały, dręczony przez poczucie winy i popadający w coraz większą rozpacz.
Autor opisuje tę wędrówkę z mnóstwem szczegółów, które pozwalają czytelnikowi dokładnie poznać kolejne amerykańskie autostrady, miasteczka i atrakcje przyciągające niegdyś tłumy. Nieśpieszna narracja przypomina miejscami relację z jakiejś upiornej wyprawy turystycznej. Każdy kolejny jej dzień podobny jest do poprzednich, zmieniają się tylko krajobrazy i... ułożenie mijanych zwłok. Adam przerywa podróż po to, aby zdobyć paliwo, pożywienie, ubranie zapewnić sobie nocleg. Ma przy tym nieograniczone możliwości korzystania ze wszelkich luksusów materialnych martwego świata. I żadnych możliwości dzielenia się nimi z kimkolwiek innym. Spełnioną apokalipsę postrzegamy przez pryzmat dialogu wewnętrznego bohatera, bo innych poza sobą interlokutorów do prowadzenia dialogu w tym świecie nie ma on szans znaleźć. Pesymizm i poczucie beznadziejności – ze zrozumiałych względów – naznaczają wszystkie poczynania bohatera. I siłą rzeczy udzielają się czytelnikowi. Dzielimy więc rozterki i przygnębienie Adama – ostatniego z
ludzi, który docelowo ma stać się też jednym z ojców nowej ludzkości. Bo taki właśnie nowy początek zgodnie z planem czeka go u kresu wędrówki.
Samotność Anioła Zagłady nie jest lekturą łatwą i przyjemną. Zagłada, którą opisuje, nie ma w sobie nic z hollywoodzkiej widowiskowości. Ukazana jest w sposób okrutnie realistyczny, miejscami graniczący z naturalizmem. Akcja zyskuje dynamikę tylko chwilami, szczególnie gdy bohater napotyka na swej drodze nieoczekiwane przeszkody lub... pokusy. Podróż przez pustkę martwego świata okazuje się ostatecznie również wyprawą w głąb wnętrza człowieka. Adam zdradza nam swoje najintymniejsze myśli, dzieli się z nami najbardziej wstydliwymi sekretami, wtajemnicza we wszystko to, co zwykle jest ukryte przed innymi ludźmi. Sięgając po książkę Szmidta, każdy z nas musi być gotowy na konfrontację z podobnymi demonami ukrytymi we własnym wnętrzu.